Skończył się stary rok, a swoje rządy rozpoczął następny, pełen nadziei, życzeń do spełnienia i …nowych kalendarzy.
Nowy Rok nigdy nie był świętem wynikającym z tradycji rolniczego roku obrzędowego, która to tak silne piętno odcisnęła na kulturze człowieka (po prostu w tę noc nic specjalnego w przyrodzie się nie działo, żadnego przełomu ani jego zapowiedzi). Tym niemiej konieczność w miarę precyzyjnego odmierzania czasu, odwoływania się do początku i końca roku w końcu wyrobiły w ludziach nie tylko przyjęcie Nowego Roku do obrzędowości, lecz także wyrobiły jakieś poczucie magicznego przejścia nocnego, gdy „jeden czas się kończy, a zaczyna drugi”. Nasi pradziadowie na całym Pomorzu Nadwiślańskim w wigilię Nowego Roku (tu nigdy nie nazywano jej Sylwestrem) „wytrzaskiwali stary rok batami”. Wiemy to nie tylko z badań etnograficznych, lecz także z żywych wspomnień przypominających jak to pod dwór przychodziło naraz nawet kilkudziesięciu fornali, młodych chłopaków gospodarskich, a czasem samych gospodarzy by „pękać” z batów – pogonić stare czasy.
Znakomity etnolog Anna Zadrożyńska twierdzi, że w naszej części Pomorza praktykowano kiedyś noworoczne wróżby, poprzez włożenie ręki do strumienia, stawu, albo jeziora i jeżeli dłoń uchwyciła cokolwiek z tego co pływało (lub leżało na dnie) pod lodem (bo to wówczas zimy najczęściej były), próbowano z tego wyciągać jakieś wróżby na przyszłość.
Piszę wstęp o tych zwyczajach, nie tylko by zgrabnie wejść na próg właściwego tematu ale także po to byśmy wszyscy sobie uświadomili fakt gwałtowności zmian wynikających z przyspieszenia cywilizacyjnego. Zwyczaje, które żyły nieraz setki lat, dziś upadają w ciągu jednego pokolenia. Czasem jednak jest tak, ze na gruzach jednego wyrasta drugi. Jego ojcem nie jest już jednak fakt współżycia człowieka z potężną naturą, tylko kreacja, czasem cywilizacyjny przymus. Mowa tu o konieczności posiadania drukowanego kalendarza, a także o przybierającym zwyczaju obdarowywania nim innych.
Że trzeba go mieć, to fakt oczywisty, bo inaczej nie połapalibyśmy się w dzisiejszym życiu. Wiedzą o tym wydawcy, firmy reklamowe, kandydaci na posłów, radnych, prezydentów, gwiazdy ekranu, piosenki itd. Bo kalendarz dziś to nie tylko książka, czy częściej karta służąca do odmierzania dni, lub zorientowania się kiedy wujek Zenek ma imieniny, ponieważ w zależności od kontekstu jego projektanta może stać się miłym prezentem, praktycznym gadżetem, reklamą, lub… groźną bronią (kalendarze „Solidarności” w stanie wojennym). Najdziwniejsze jest to, że taki się stał od razu, od kiedy został wydrukowany po raz pierwszy, prawie nigdy nie był tylko kalendarzem..
Pod pomorską strzechę
Długo nie odczuwano powszechnej potrzeby posiadania drukowanego kalendarza (życie tego nie wymagało). Często coś podobnego znajdowało się u miejscowego proboszcza, który już choćby z racji pilnowania porządku liturgii musiał wiedzieć dokładnie kiedy przypada dzień św. Nepomucena, kiedy św. Andrzeja, a kiedy św. Walentego. On sterował miejscową społecznością. Potrzebę posługiwania się kalendarzem dokładnie wyznaczającym poczuli odpowiedzialni właściciele wielkich gospodarstw („dziedzice”). Postępy nauki o zasadach dobrego gospodarzenia operowały przecież dość ścisłymi terminami (przed tym, czy innym świętym zrobić, to, tamto). O terminach musieli myśleć płatnicy podatku (np. dawni brodniczanie płacili go 11 listopada). Prawdopodobnie pierwszym drukowanym kalendarzem jaki mógł trafić pod strzechy regionu był ten wydany w Toruniu przez Pawła Patera („profesora nauk wyzwolonych, a osobliwie matehematyckich y mechanicznych”) w 1719 roku! Zachowało się jego gdańskie wydanie, gdzie pisze tak:
„Gospodarski kalendarz, w którym święta roczne, biegi niebieskie, wybory czasów y aspekty, z przydatkiem niektórych doświadczonych lekarstw domowych y informacyą, czegoby każdy Gospodarz przez cały rok z pilnością przestrzegać y doglądać miał”.
Wzruszyć musiała dwubarwna drzeworytowa karta tytułowa z białym orłem i dedykacją na trzeciej karcie:
„Najjaśniejszey y od wieków wsławionej Koronie Polskiej y iey Wolnej Rzeczpospolitej”.
Niemal równocześnie pojawił się w naszej części Pomorza kalendarz autorstwa całkowicie dziś zapomnianego pisarza Piotra Szenknechta. Czytelnika przywitał rymowanym wstępem, z którego wynikało, że lektura kalendarza wzbogaci nas o wiedzę :
„Jak się Statystyka Niebu ma akomodować.
Jak pracowity Rolnik ma gospodarować
Jak mają celebrować Chrześcijanie święta
Którego czasu ma być sprawa przed się wzięta” itd.
Potem, aż do roku 1761 nie ma dowodów na wydawnictwa kalendarzowe, dopiero wówczas, na części Pomorza Nadwiślańskiego pojawił się niemiecki kalendarz Samuela Lutera Gereta, z po raz pierwszy opublikowaną księgą adresową i wykazem ważniejszych urzędów.
Następny wart odnotowania pojawia się dopiero w drugiej połowie XIX wieku, a to za sprawą syna organisty z Papowa Biskupiego Juliana Walentego Preyssa, który zafascynowany polskością zmienił nazwisko na Prejs i zaczął wydawać słynne pismo „Biedaczek”.
W roku 1863, pod pseudonimem Sjerp (anagram od nazwiska) wypuścił „Polaczka Kalendarz Katolicko-Polski z rycinami na rok zwyczajny 1863. Z wykazem wszystkich jarmarków w Prusach Wschodnich, Zachodnich, jako też na Szląsku…”. Wydane to zostało uczynione pod firmą – uwaga – Ernsta Lambecka! Tak, tak – tego samego, który w 1858r po raz pierwszy na ziemiach polskich (jak wiadomo wówczas administrowanymi przez trzech zaborców) dokonał przedruku „Pana Tadeusza”(z wydania paryskiego 1834r) i to w naszej dzisiejszej kamienicy -siedzibie związku – w Toruniu, przy ul. Piekary 35/39 (o czym zresztą przypomina stosowna tablica na frontonie tegoż).
Ten kalendarz miał też inną ciekawostkę, zdecydowanie różniąca go od innych, bo Prejs zamieścił w nim kalendarium świąt i postów… żydowskich. Wytłumaczył to czytelnikowi tak: „Dobrze jest wiedzieć święta żydowskie dla lichszych targów, lub lepszej ceny: na gąsiory, indyki, masło, ryby itd.” Jeśli wierzyć zapewnieniom Prejsa, to jego kalendarze rozchodziły się w nakładzie ponad 20 tys., a więc i dziś imponującym.
Tu warto wtrącić, że lata 1848- 1871 były okresem dość zgodnego współżycia Polaków i Niemców. Tylko w działających wówczas drukarniach Köhlera (Brodnica), Lohdego (Chełmno), Röthego (Grudziądz), Lambecka (Toruń) wyprodukowano 194 tytuły po polsku!
Ku pokrzepieniu
Ostatnie lata XIX wieku były niemal otwartą wojną Polaków z agresywną germanizacją, stąd w kalendarzach wydawanych przez rodaków mnóstwo treści narodowo –patriotycznych. Tu uwagę zwracają bardzo autorskie w doborze treści kalendarze Prejsa, zwłaszcza ten z roku 1881, którego treść poświęcono 50 rocznicy powstania listopadowego. Pojawiły się w nich wątki brodnickie (to przecież u nas był finał tego wydarzenia), lecz przede wszystkim chodziło o podbijanie bębenka narodowego. Chyba apogeum tej praktyki objawiło się w kalendarzu Prejsa z 1882r, zwłaszcza w zamieszczonym tam emocjonalnym wierszu Daniela Zalewskiego „Wiara” kończącego się – właściwie wezwaniem:
„Staniem w szeregach jednomyślni zgodni
I miecz nasz wzniesiem przed zdumionym światem
Dowiedziem, żeśmy też wolności godni”.
Za publikację i dystrybucje tego kalendarza drukarnia Lambecka miała spore nieprzyjemności (Prejs momentalnie trafił na celownik szowinistów pruskich) i właściwie do odzyskania niepodległości nie pojawiło się na naszej części Pomorza podobne w treści wydawnictwo.
W wolnej i Najjaśniejszej
W dwudziestoleciu międzywojennym przeżyliśmy na Pomorzu prawdziwy wysyp kalendarzy. W formie książeczek był wydawany przez wszystkie liczące się redakcje gazet. Rzecz jasna w naszym regionie który miał wówczas zdecydowanie „narodowo-demokratyczne oblicze” największą popularnością cieszyły się te magazynowe wydania katolicko-narodowo-regionalne jak „Ilustrowany Kalendarz Słowa Pomorskiego”, „Kalendarz Przewodnika Katolickiego”, „Kalendarz Pomorzanin”, „Kalendarz Słowa Bożego” itp. Były one w istocie książkami z treścią podzieloną na działy. Część praktyczna oddzielona od rozrywkowej, informacyjnej, literackiej. Jednak obok nich wielkie wzięcie miały te zdecydowanie skromniejsze, bo wydawane nakładem miejscowych przedsiębiorców, rzemieślników, a nawet właścicieli pojedynczych sklepów.
Na koniec wypada przedstawić co się stało z dzielnym panem Julianem Walentym Prejsem, którego działalność w ostatnich latach zaborów tak wydatnie krzepiła Polaków w naszej części Pomorza. Otóż gdy na skutek coraz większej cenzury i presji na drukarzy nie mógł wydawać swoich kalendarzy, próbował on rozmaitych zajęć. Przez jakiś czas zajmował się nawet…. jeziornym rybołówstwem, co wówczas przynosiło marne pożytki, tym bardziej, że niemal wszystkie zarobione pieniądze i tak tracił na działalność publiczną, narodową.
W 1884 r. zaproponowano Prejsowi redagowanie inowrocławskiego czasopisma „Kujawiak”, choć funkcję pierwotnie obiecywano znanemu literatowi pomorskiemu – Hieronimowi Derdowskiemu. Ten oburzony „przekrętem” wydał (z zawiści) ośmieszającą, wyszydzającą Prejsa parodię „Kujaw”, co spowodowało zwolnienie naszego bohatera.
Zmarł 2 VII 1904 r w Bydgoszczy w potwornej biedzie, prawie całkowicie zapomniany.
To co nie udało się zrobić zaborcom – zrobili – niestety – rodacy i niech to będzie memento na ten rok.
text&foto Piotr Grążawski
Na fotografiach kalendarze z kolekcji autora.