Zarząd Regionu Toruńsko-Włocławskiego NSZZ "Solidarność", ul. Piekary 35/39, 87-100 Toruń
tel. 56 622 41 52, 56 622 45 75, e-mail: torun@solidarnosc.org.pl

HONOROWY BARON WILAMOWITZ

sobota, 18 Styczeń, 2020

Z cyklu – HISTORIE Z PAŁACU W KOBYLNIKACH

HONOROWY BARON

Wielki, okaleczony okręt bezwładnie poddawał się kołysaniu fal. On stał na pokładzie i trzymał dłoń przy daszku czapki w żołnierskim salucie; poważny, choć spokojny – wiedział, że jego czas już się wypełnił

Od wielu lat, na początku roku zakładowa Solidarność i Prezes Spółki KOM-ROL Kobylniki (tuż przy Kruszwicy) zapraszają członków Zarządu Regionu do tego, aby pierwsze obrady tej struktury związku odbyły się w ich pięknym, oryginalnym, pełnym historyczno-architektonicznych zagadek ceglanym pałacu. Właśnie z nim, z jego dawnymi mieszkańcami, gośćmi wiąże się mnóstwo rozmaitych, nieraz tajemniczych, czasem sensacyjnych historii, które pałac, dokumenty i ludzie odkrywają niespiesznie, oszczędnie…

Wśród wielu gości pałacu, których od 1900 roku – czyli od momentu, gdy landrat (starosta) inowrocławski Hugo Fryderyk Wilhelm von Möllendorf kazał go wznieść – „widziały” mury tej budowli jednym z większych oryginałów był siostrzeniec właściciela Kobylników Georg von Wilamowitz-Moellendorff.

Urodził się 7 listopada 1893 roku w Weimarze jako pierwszy syn małżeństwa pruskiego pułkownika Teo von Wilamowtz- Möllendorffa i hrabiny Margot von der Lancken -Wakenitz. To pierworództwo zapewniło mu prawne dziedziczenie tytułu barona, zaś gdy doszedł „wieku sprawnego” sam zdecydował o utrzymaniu odrębności w pisaniu nazwiska Möllendorff (przez dwa „f”). Trzeba tu wiedzieć, że Wilamowitzowie od dawna byli junkrami pruskimi, zaś „von Moellendorf” dodali w 1813 r., gdy niesławnej pamięci (to on 24 stycznia 1793 roku wkroczył na czele wojsk pruskich do Rzeczypospolitej, zajmując Wielkopolskę i Pomorze w II rozbiorze) pruski feldmarszałek Wichard Joachim Heinrich von Möllendorf  uczynił ich spadkobiercami swoich splendorów.

Niestety pani Margot zmarła gdy Georg był jeszcze dzieckiem, natomiast ojciec, który wpoił w chłopaka pruski konserwatyzm opuścił ten lichy świat zanim syn skończył 20 lat. Rok później wybuchła wojna. Młody zaciągnął się jako kadet na statek wojenny „Herta”. Tu natychmiast błysnął opanowaniem, odwagą, honorem, a za dzielność odznaczono go dwukrotnie Krzyżem Żelaznymi (2 i 1 klasy).

Paskudny dla Rzeszy koniec wojny, rewolucję niemiecką, wybuch ruchów bolszewicko-socjalistycznych, powojenne rozprężenie władzy i społeczeństwa, okrojenie Prus stały się dla niego – pruskiego konserwatywnego patrioty trudne do przyjęcia. Wstąpił do nacjonalistycznego stowarzyszenia „Wehrwolf”, które przybrało formę politycznego ruchu wojskowego zwalczającego „bolszewicki bajzel w Rzeszy”, jak również jej wrogów. Przyjęto go do loży masońskiej skupiającej pruskich patriotów. Trudno dziś ustalić w jakim charakterze czasami odwiedzał swojego wuja w Kobylnikach – może po prostu – chciał pobyć z rodziną…

Jego poglądy coraz bardziej radykalizowały się, podobnie jak całego środowiska politycznego w którym się poruszał. Na przykład odrzucali bezwarunkową gotowość do pokoju jako podstawę życia państwowego. Pacyfizm, powszechne wybory uważali za wręcz zbrodnię wobec narodu, bo tylko politycznie aktywna elita może zostać powołana do kierowania ludem… i takie tam dziś dość uciesznie brzmiące tezy… A! O związkach zawodowych też mieli swoje zdanie, a mianowicie, że powinny być świadomie oddane ideom narodowym, ponieważ gdy tak nie jest, to nie są instrumentami walki o wolność.

Georg Wilamowitz von Möllendorff  tak się w tym wszystkim zapamiętał, że wkręcono go nawet w zamachy bombowe, jakie jego polityczni współwyznawcy naprawdę  przeprowadzili w Szlezwiku Holsztynie.

Nie uczestniczył w ataku na Polskę.  Tuż przed jej wybuchem (w 1938 r.) założył rodzinę, poślubiając Ellę Sofię Petersen, córkę kapitana z wyspy Föhr w Północnej Fryzji i zajmował się organizacją Służby Pracy Rzeszy (RAD).

Tyle, że wojna rozkręcała się coraz bardziej, zaś on miał stopień kapitana marynarki wojennej, do tego olbrzymie doświadczenie z czasów I wojny światowej, więc szybko „zaproponowano mu odpowiednie zajęcie”, mianowicie objęcie dowództwa łodzi podwodnej U2. Stało się to 6 sierpnia 1940 roku. Odtąd ponad rok Georg pływał… wzdłuż niemieckich brzegów Bałtyku, bez żadnych akcji bojowych, jedynie wprawiając się, ćwicząc i poznając nową – dla niego – broń. Tymczasem 22 listopada 1940 roku, w stoczni Deutsche Werke AG w Kilonii przystąpiono do budowy pierwszego na świecie potężnego, podwodnego zbiornikowca opatrzonego symbolem U-459. Rok później był gotowy i szybko wcielono go do Kriegsmarine, do 4 Flotylli bazującej w Szczecinie. Wówczas Dowódca Floty Podwodnej  Kriegsmarine Karl Dönitz podjął decyzję, że pierwszym z serii 10 podwodnych zbiornikowców zwanych Milchkühe („mlecznymi krowami”), które skonstruowano z myślą o dostarczaniu paliwa i zaopatrzenia innym U-botom operującym na odległych akwenach będzie dowodził właśnie Kapitänleutnant (potem Korvettenkapitän) Georg von Wilamowitz-Möllendorff, jeden z najstarszych dowódców U-botów w czasie wojny.

Jeszcze coś; otóż wśród dowódców U-botów prawie nie było przedstawicieli pruskiej szlachty, a baron był tylko jeden – Wilamowtz-Molendorff. Miał nienaganne maniery, głos podnosił tylko w trakcie wydawania rozkazów, nawet w obliczu największego niebezpieczeństwa zachowywał rzeczowy spokój, nie tracił głowy, sprawiedliwy, w przeciwieństwie do dowódców innych okrętów golił zarost codziennie i lubił cygara.

W pierwszy bojowy rejs na Atlantyk wyruszył 15 listopada 1941 roku. Jego U-459 nie posiadał uzbrojenia torpedowego, nie miał więc możliwości zatopienia żadnej jednostki przeciwnika. „Wilczym stadom” U-botów dostarczał paliwo, żywność, amunicję. Zasłynęli, gdy kucharz U-459 zaproponował Georgowi, iż przed dopłynięciem w umówione miejsce spotkania z okrętami do zaopatrzenia, ten upiecze dla marynarzy U-botów…maślane bułeczki.  Möllendorf się zgodził, co przysporzyło mu sławy i mnóstwo wdzięczności zaopatrywanych załóg miesiącami skazanych na suchary. Odbył 6 długich rejsów zaopatrzeniowych, w sumie 297 dni na i w morzu!

Ostatni rajd zaczął się w Bordeaux, 21 lipca 1943 roku.

Trzy dni później, na zachód od Zatoki Biskajskiej wynurzony okręt został niespodziewanie zaatakowany przez angielski bombowiec Vickers Wellington z 172. Dywizjonu RAF. Olbrzymi, wręcz wypchany różnymi towarami, mało sterowny okręt mógł uratować jedynie silny ogień z kilu własnych działek przeciwlotniczych. Rzeczywiście, marynarze Möllendorfa mocno uszkodzili angielską maszynę, lecz ta rozbiła się tuż przy burcie U-459, częściowo demolując okręt i zabijając kilku podwodniaków. Zginęło 5 członków załogi samolotu, przeżył jedynie tylny strzelec, wyrzucony podczas zderzenia do wody i wyłowiony potem przez Niemców. Podczas usuwania szczątków samolotu zorientowano się, że wśród nich znajdują się trzy uzbrojone bomby głębinowe, mogące wybuchnąć w każdej chwili. Zdecydowano o zrzuceniu ich do morza przy maksymalnej prędkości okrętu, co pozwoliłoby oddalić się na bezpieczniejszą odległość, zanim doszłoby do eksplozji. Jednak nie udało się, ponieważ wybuch ostatniej bomby poważnie uszkodził rufę i ster U-459. Próby odzyskania sterowności zostały przerwane przez przypadkowy atak (resztkami amunicji) kolejnego Wellingtona z 547. Dywizjonu Królewskich Sił Powietrznych. Okręt miał mnóstwo przecieków. Kolejnych ataków należało spodziewać się lada chwila, a stanowiska działek przeciwlotniczych zostały rozbite, zaś z powodu uszkodzeń o zanurzeniu się nie było mowy. U-bot musiał iść na dno, żeby nie wpadł w ręce przeciwnika. Baron Möllendorff nakazał spuścić tratwy ratunkowe. Spokojnie odczekał aż wszyscy, łącznie z zestrzelonym Anglikiem zajmą w nich miejsce. Było i dla niego. Zgodnie z prawem mógł z niego skorzystać ale odmówił, ponieważ stary zapis kodeksu honorowego dowódców okrętów postanawiał, iż mają dzielić los swojej jednostki, a skoro tak to on – szlachcic, potomek starego rodu pruskich junkrów miał postąpić wbrew dawnemu honorowemu nakazowi, wbrew tradycji?

Gdy na morze spuszczano ostatnie tratwy, tuż przed zejściem z pokładu mechanik dostał polecenie „odkręcenia na pół” zbiorników balastowych. Georg von Wilamowitz-Moellendorff  upewniony, że wszyscy jego marynarze i Anglik są w szalupach zasalutował swojej załodze, po czym wydał jej rozkaz do natychmiastowego odpłynięcia.

Wielki, okaleczony okręt bezwładnie poddawał się kołysaniu fal. On stał na pokładzie i trzymał dłoń przy daszku czapki w żołnierskim salucie; poważny, choć spokojny – wiedział, że jego czas już się wypełnił. Po kilkunastu sekundach, gdy jego marynarze bezpiecznie się oddalili po prostu zapalił cygaro, z namaszczeniem puszczając kłęby aromatycznego dymu… Ludzie na tratwach widzieli jak skorupa U-bota powoli, równo zanurza się w czeleście morza… Tak odszedł do wieczności ostatni ze swojej linii baron Georg von Wilamowitz-Möllendorff.

Po około 7-8 godzinach 37 rozbitków z U-459 i brytyjski lotnik zostali wyłowieni z morza przez polski niszczyciel ORP „Orkan”.

Piotr Grążawski (fot archiwalne)