W październiku 1981 roku zostałem wezwany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Od razu skierowano mnie do Szkoły Podoficerskiej w Biskupcu Reszelskim, małym mieście w dawnych Prusach Wschodnich, w koszarach pamiętających ostatniego króla i cesarza pruskiego Wilhelma II Hohenzollerna.
Blisko terminu stawiennictwa wielu chłopakom z mojej „jesiennej fali” – nie wiadomo dlaczego – cofnięto powołania ale nie garstce wybrańców, w tym mnie. Szybko wyszło, że z jesiennym poborem stało się tak w całej Polsce.
Potem, podczas jednej z wielu durnych pogawędek koszarowych, po prelekcjach oficerów politycznych dyżurny politruk stwierdził, iż była to „mądra polityka generała Jaruzelskiego; nie wpuszczać do koszar zindoktrynowanego ideologią antysocjalistyczną motłochu, natomiast pojedynczych gagatków jednak zamknąć w koszarach, tym samym chroniąc ich przed sobą samym”.
22 października 1981 roku, już przy zdechłym księżycu, wyboistą, kretą drogą prowadzącą poprzez kilka knajp Olsztyna i Biskupca, odprowadzani przez dziarską, cygańską kapelę potępieńczo wyjącą biesiadny przebój o kochanej Angelinie, co to w majowy piękny wieczór… – nasza nieliczna grupa przekroczyła mocno balowym krokiem progi koszar Ludowego Wojska Polskiego…
Ranek był koszmarny… Nie rozwodząc się co do szczegółów, natychmiast wyszło, że dla zawodowej kadry tzw. trepów jesteśmy kupą mięsa – z przewagą kupy – natomiast kaprale instruktorzy, którzy właśnie dowiedzieli się, że jednak nie wyjdą tej jesieni do cywila (akurat mijały im dwa lata służby) najwyraźniej wkręcili sobie w głowy, że to przez nasze warcholstwo, nasze działanie w Solidarności muszą jeszcze nie wiadomo jak długo tupać dla ludowej ojczyzny. Czuliśmy, że sami tego nie wymyślili, że ewidentnie ktoś im tę głupotę podpowiedział, a może odwaliło im w skutek codziennych „politycznych rekolekcji” przeprowadzanych przez politruków, którym z gęby buchało siarką i ogniem gdy mówili o Solidarności. Może…, no w każdym razie szczujnia zadziałała.
Dla nas – młodych żołnierzy to był jednak niemały szok, ponieważ wchodziliśmy w świat często głupkowatej dyscypliny wprost ze świata wciąż kipiącej wolności.
Z gaduły na palarni albo szeptów po ciszy nocnej wynikało, iż przed wojem zdecydowana większość chłopaków z fali wstąpiła do „Solidarności”. Ba! Przedtem wielu z entuzjazmem przeżyło tamten Sierpień już jako pracownicy, niektórzy nawet ostro działali w strukturach związku, lub rwali się do tego. Byliśmy młodzi, buzowało w nas życie, nakręcała ciekawość świata, przekora, bunt. Co najmniej paru ewidentnie miało poczucie przeżywania historycznego czasu, a tu, w przyśpieszonym tempie próbowano z nas wszystko wyprać – wcisnąć, że ten kłębiący się, pulsujący nowymi ideami świat za murem był jedynie lekką czkawką w historii zwycięskiego marszu socjalizmu.
***
12 grudnia 1981 roku, po obiedzie, jęknęły gwałtownie ciężkie wahadłowe drzwi prowadzące na korytarz naszej kompanii, a na środku korytarza pojawił się szef kompanii starszy sierżant Trawka – mały, energiczny, krzykliwy człowieczek, o wielce oryginalnym humorze. Jeszcze w trakcie otwierania nogą rzeczonych drzwi, od progu wrzeszczał:
-
Dyżurny podoficer! Kapral Struś! Dawać mi tu kurde kompanię! Rrrraz!
Parę minut później staliśmy pod ścianą długiego, kompanijnego korytarza, w dwóch równych szeregach, wyprostowani jak struny. Małe, bystre oczka sierżanta Trawki biegały po naszych guzikach, pasach, butach i gębach pełnych napięcia.
-
No…! – zaczął po swojemu. – Ogiery, bęcwały, łachy cmentarne! Mam dla was dobrą wiadomość. Oto ojczyzna da wam dziś spokój!
Wbił swoje oczka w nas, wyraźnie sycąc się wywoływanym wrażeniem.
– Nie-po-ję-te! Co?!… Niestety, to prawda, żadnych zajęć, żadnego sprzątania, luzik.
– Ekstra! – wyrwało się komuś.
– Co?! Co? Co za „ekstra”? Już odwala?! – puknięciem dwóch palców zadarł sobie daszek czapki w górę, po czym zniżył głos i wyciągnął prawą rękę jak do ciosu karate.
– Chłopcy, żeby wam się czasem we łbach nie popieprzyło. Mówię tu tylko o sprzątaniu na zewnątrz, bo rejony kompanii mają błyszczeć jak ruska koronka!
Nasze oblicza musiały zajaśnieć pełnym zrozumieniem, bo uśmiechnął się zadowolony.
– No!… Kapral Struś! Wyznaczcie paru, niech raz dwa ogarną co trzeba, a reszta lordów jak chce, to niech nawet idzie spać, czy oglądać telewizję, pisać list do dupci Maryny, wuja Wacka, czy kogo tam. Jutro niedziela i zezwalam na gnicie w wyrach nawet do siódmej.
Już miał wychodzić, gdy jakaś nagła myśl zatrzymała go w miejscu:
– A, właśnie! Jeszcze jedno! Tylko żadnej lewizny na miasto, bo ja was policzę w nocy jak Abel barany. Złapię kogoś, to od rączki załatwię tydzień paki i pół roku szlabanu na przepustki! No!
Pogroził palcem, a potem popatrzył na nas nieco łagodniej i dodał:
-
Wiecie, że jutro niedziela trzynastego? Głupia cyfra nie? Chłopaki, daję wam półtora dnia leżenia do góry nabiałem i jeszcze ojczyzna was nakarmi, choć nie powinna!… Fajnie co?!… – zapytał triumfalnie, by zaraz potem odpowiedzieć – Pewnie, że fajnie! I niech mi żaden sraluch nie marudzi, że w ludowym wojsku jest źle… Baczność! Spocznij! Rozejść się.
Chwilę patrzył jak niespiesznie rozłazimy się po kątach, potem bez słowa, jakoś nieregulaminowo całą dłonią zasalutował Strusiowi i równie energicznie jak wpadł, tak wypadł z kompanii, a zawiasy ciężkich drzwi pamiętających czasy Prus Wschodnich zazgrzytały przeraźliwie.
***
Z wszystkich propozycji sierżanta Trawki wybrałem spanie. Tego w wojsku na razie brakowało najbardziej. Zresztą chyba byłem zmęczony, albo podtruty papierosami, dlatego ignorując zaproszenie kolegów do „małego pokerka”, zaraz po kolacji zawlokłem się na pryczę i nie zdejmując nawet paskudnego, zielonego dresu twardo zasnąłem.
Moja izba żołnierska, przez drzwi sąsiadowała ze stojącym pod ścianą korytarza stolikiem podoficera dyżurnego, na którym najważniejsze były dwa telefony: czarny „normalny”, do koszarowej centrali i czerwony alarmowy, łączący z oficerem dyżurnym. Tuż nad nimi wisiał głośnik radiowęzła z którego bez przerwy sączył się pierwszy program Polskiego Radia. Czerwonego telefonu nikt nie dotykał, nawet kurz ścierano z niego tylko po wierzchu, bez ruszania słuchawki. Z czarnego była większa pociecha, bo gdy się dobrze pogadało z chłopakami od łączności, to można było nawet wpiąć się do cywilnej sieci, albo robić niekoniecznie mądre kawały różnym dyżurnym na innych kompaniach.
***
Obudził mnie jakiś hałas. Zerknąłem na zegarek. Środek nocy, do pierwszej było jeszcze sporo minut. Z przyciemnionego korytarza znów doszedł głuchy stukot. Wyciągnąłem spod poduszki papierosy, po czym zeskoczyłem z łóżka i nie ubierając buciorów z energią zombie wyszedłem na korytarz.
Hałas wywoływał podoficer dyżurny kompanii kapral Struś. Stał przy głośniku radiowęzła i walił pięścią w obudowę.
– Co się stało kapralu ? – zapytałem.
– A cholera wie. Grało, grało aż przestało. Coś się musiało zepsuć. Może znasz się na tym badziewiu?
– Nie – zaprzeczyłem, po czym dodałem – Mogę zapalić?
– A pal… Daj mi też…. Kurde, bez radia to do rana na pewno dostanę pierdolca z nudów – westchnął.
Poczęstowałem Strusia. Wbrew przepisom, usiedliśmy na blacie wielkiego biurka dyżurnego i w milczeniu kopciliśmy „Popularne”, strzepując popiół do puszki po konserwie. W pewnym momencie kapralowi jakby się coś przypomniało. Jednym ruchem rozgniótł swojego papierosa na blaszanym dnie „popielniczki”. Chwilę walczył z przyklejonym do palców petem, a gdy wreszcie go zrzucił do środka, wypuścił z siebie ostatni dym, podszedł do okna i mruknął:
– Dziwne… Coś jest nie tak. Pomocnik oficera dyżurnego zbudził kierowców z zaopatrzenia i kazał im gdzieś jechać. Widziałem, że wyjeżdżali tymi rzęchami z parkingu rezerwy.
– Może coś na dworzec przywieźli – zauważyłem bez przekonania. – Ostatnio wygnali nas do rozładowania węgla.
– To tak nie wygląda. Mówię ci, coś tu nie gra, jestem w syfie półtora roku, a manewrów w niedzielę jeszcze nie przeżyłem.
– Ciekawe – skwitowałem beznamiętnie, a w myślach dodałem: „Ale co mnie to obchodzi”. Też podszedłem do okna. Wielkie płaty śniegu zasypywały koszary, tańcząc dziko w światłach lamp pobliskiej ulicy. Wszystko wyglądało normalnie, nic nadzwyczajnego się nie działo. Wartownik przy bramie otulony wielkim owczym kożuchem wcisnął się w swoją budkę i palił ukrytego w przepastnym rękawie papierosa… Mógł za to dostać jakieś pięć dni aresztu ale widocznie uznał, że nałóg jest tyle wart. Fajny gość… Pokiwałem mu przyjaźnie, choć on raczej nie mógł tego zobaczyć gdyby nawet chciał… Mróz najwidoczniej się wzmagał, bo rogi szyb zaczęły zachodzić szronem. Ciemno, cicho, spokojnie… Piękna polska zima. Gdzieś tam, za śniegowym morzem, w dolinie Drwęcy spało moje miasto i ona… Myśli rwały się za mury…
– Idę spać – rzuciłem Strusiowi. W drzwiach dodałem – Jutro mogę zanieść ten głośnik do radiowców. Mam, tam kumpla z fali.
Kapral machnął ręką:
– Eee tam! Pieprzyć głośnik. Jutro zdaję służbę i zmykam na przepustkę. Dwadzieścia cztery godziny w cywilnych gaciach… Albo i bez!
Zarechotaliśmy obaj.
****
Wszedłem pod koce. Jednak nie mogłem zasnąć. Słyszałem, że kapral chodzi po korytarzu; tam i z powrotem, tam i z powrotem. Miarowo, niespiesznie; raz- dwa, raz -dwa, raz…, zupełnie jakby ćwiczył krok defiladowy. Brakowało jeszcze przytupu. Półgłosem mamrotał przy tym słowa piosenki o Zosieńce, co to miała otworzyć okienko na wschodnią stronę… Skubany, pewnie podśpiewując planował co tam jutro naświntuszy… Szczęściarz…
Wtem przerażająco głośno zaterkotał telefon. Poznałem, to ten czerwony, alarmowy. Struś widocznie był blisko, gdyż niemal natychmiast poderwał słuchawkę. Ściszonym głosem zameldował się jak z podręcznika. Zawisła cisza – słuchał. Przerwał ją krótkim:
– Rozkaz obywatelu majorze!
Słuchawka uderzyła o widełki ale nic się nie działo Sekundę po tym dał się słyszeć trzask pocieranej zapałki. Najwidoczniej kapral próbował podpalić papierosa, jednocześnie mrucząc:
– Kurde, a jak ktoś robi ze mnie wała, toć nie ma świateł, syren?…
Usłyszałem, że znów podniósł słuchawkę. Chwila wyczekiwania.
– Podoficer dyżurny kompanii szkolnej kapral Struś. Obywatelu majorze miałem telefon i chciałem potw…
Ale najwyraźniej ten po drugiej stronie już nie dał mu dokończyć, bo po sekundzie ciszy trzasnęła odrzucona słuchawka i niemal jednocześnie powietrze rozdarł potężny wrzask podoficera:
– Pobudka! Pobudka! Pobudka! Uwaga kompania! Ogłaszam alarm bojowy! Ogłaszam alarm bojowy! Alarm bojowy!
Nim echo wrzasku skończyło taniec po przepastnym korytarzu skrzypnęły łóżka. Większość moich kolegów obudziła się natychmiast. Podnieśli swe cielska na łokciach, pozostając w pełnej napięcia pozie, mimo to nikt nie wstawał. Ktoś w rogu izby zajęczał
– Kurwa, zwariowali, czy ktoś robi jaja? W niedzielę alarm?…
Pewnie chciał sobie jeszcze trochę pomarudzić, jednak nie dane mu było, bo nagle z łoskotem odskoczyły drzwi i do środka wpadł kapral Struś wrzeszcząc niemal panicznie:
– No co jest gnojki!? Zamuliło wam łby?! Wstawać! Szybko! To nie są żadne ćwiczenia! Chłopaki to chyba wojna!
To ostatnie błyskawicznie wydarło nas z łóżek. Niczym w upiornej dyskotece zapłonęły czerwonym, pulsującym, blaskiem światła alarmowe, dopiero teraz zawyły elektryczne dzwonki. Kapral prysnął z pokoju na korytarz i miotając straszliwe, soczyste przekleństwa stawiał resztę kompanii na nogi. W jednej chwili rozpętało się istne piekło „nocnej zrywy”. Między łóżkami powstały sterty, kłębowiska zrzuconej w pośpiechu pościeli, zmieszanej z butami, onucami, spodniami, czapkami, bluzami, przewróconymi taboretami na których jeszcze kilka sekund temu leżały ciuchy złożone w kostki. Nikt już nie patrzył czy bierze swoje, po prostu wyrywał z kłębowisk „na sztuki”… Jakiś nieborak – zgodnie z wyuczoną instrukcją – próbował rolować materac…
Wahadłowe drzwi kompani jęknęły przeraźliwie, wypluwając na wewnętrzny korytarz zastępcę dowódcy kompanii porucznika Z. pieszczotliwie zwanego przez kolejne żołnierskie fale „Dziwką”. Ten delikatny, kompletnie zniewieściały oficer próbował przejąć dowodzenie, jednak jego komendy, wydawane cienkim piskliwym głosikiem, w którym nie było krzty zdecydowania tylko wywoływały większy bałagan, dlatego Struś widząc co się dzieje zlekceważył go zupełnie i sam przejął inicjatywę drąc gębę niemiłosiernie (Bismarck miał rację twierdząc, że armia opiera się na kapralach).
Ostatecznie sytuację uratował starszy sierżant Trawka. W zapiętym hełmie na głowie, z pistoletem w szerokiej łapie, zionąc gorzałą niczym wlew beczki po bimbrze wypadł na środek korytarza i głośnymi jak armatnie strzały komendami błyskawicznie wprowadził porządek. Kierowców momentalnie wykopał po samochody, zaś reszcie wydał rozkazy, aby na zmianę pobierali broń, hełmy, amunicję, plecaki. Kilku zostawił do ewakuacji kompanii. W tym czasie porucznik „Dziwka” stał zdumiony i wycierając chusteczką okulary jęczał – Kurcza, kurcza, o kurcza co za burdel…
***
Piętnaście minut po ogłoszeniu alarmu siedzieliśmy pod plandekami ciężarowych samochodów i zaśnieżoną, podmiejską szosą gnaliśmy 40 kilometrów na godzinę gdzieś w ciemność. Tuż przy tylnej klapie, na samym skraju drewnianej ławy usadowił się sierżant Trawka. Choć głowę wcisnął głęboko w kołnierz kurtki widziałem, że gębę miał ponurą. Niesamowite – ale ten wiecznie trajkoczący człowiek nic nie mówił, tylko patrzył na śnieżne wiry goniące nasz wóz. Jego niecodzienne zachowanie mógł usprawiedliwiać fakt, że z pewnością miał kaca giganta, no ale mimo wszystko!…
– Obywatelu sierżancie – zaczepił go szeregowy Bazyl – Co się dzieje? Naprawdę wybuchła wojna?
Sierżant podniósł kołnierz jeszcze wyżej.
-
A ciul wie, nie pytaj. Słuchaj i rób co ci każą, bo kurna raczej na ćwiczenia to nie wygląda.
Zapadło milczenie, zakłócane wyciem silników samochodowej kolumny. Nikomu nie chciało się gadać. Brnęliśmy przez jakieś chrapiące wsie, których zabudowania ledwo majaczyły w ciemnościach. Pojazdy podskakiwały na śnieżnych muldach, wyrzucając spod opon fontanny białego puchu. Za każdym podskokiem kolby trzymanych między kolanami kałachów stukały o blachę podłogi. Wreszcie Trawka nie wytrzymał:
– Cholera jasna! Toć połóżta tę broń na nogi! – rozkazał. – Przecież jak szofer zahamuje to wam lufy mleczaki powybijają i będziecie w trumnach głupio wyglądali.
-
Obywatelu sierżancie! – ożywił się z tylnej ławki szeregowy Janiec, który słynął z ciężkich myśli:
-
A może Ruski do nas weszli i generał Jaruzelski chce żebyśmy im dokopali?
Bazyl walnął mnie łokciem, co tu oznaczało: „szykuj się na awanturę”. Jednak o dziwo Trawka całkiem spokojnie odpowiedział:
– Eee.. tam, zaraz Ruski! Chrzanicie Janiec jakbyście się czarciego gówna nażarli! Poza tym wyrażajcie się jakoś o sojuszniku!
– Ale dwa lata temu wjechali do Afganistanu, też w grudniu – podgrzałem.
-
Wjechali bo widać musieli. Do nas nie muszą wjeżdżać, bo siedzą tu od czterdziestego piątego. A ty mi Polski z Afganistanem nie porównuj! – szarpnął się Słomka. – Zresztą już wam mówiłem, żeby gęby zamknąć, bo jeszcze co głupiego wykrakacie.
Ktoś kichnął jakby na potwierdzenie, a tymczasem po długiej jeździe kolumna samochodów gwałtownie skręciła i w ślad za prowadzącym terenowym UAZem dowódcy wjechaliśmy wprost na peron jakiegoś prowincjonalnego dworca kolejowego. W ciemnościach majaczyła bryła jego budynku, typowa dla małych, mazurskich stacji.
Kątem oka dostrzegłem milicyjną Nysę stojącą w blasku jedynej świecącej przydworcowej latarni. Nasza ciężarówka zatrzymała się tuż obok mizernego gmachu wyglądającego na poczekalnię i niemal natychmiast przed burtą pojawił się porucznik Dziwka.
– Chłopcy! Chłopcy! Proszę z wozu! – zapiszczał. Potem wycelował swój długi paluch w kierunku Trawki:
– A obywatel sierżant wyznaczy dwóch wartowników przy wjeździe, natomiast reszta może rozprostować się przy samochodach. Nie opuszczać terenu dworca i nie wchodzić do budynku. Zakazuję, tak? Rozumiemy się?… Rysiu! – to ostatnie było do Trawki. – Wiesz, że kadra ma naradę w pomieszczeniu poczekalni. Pójdziemy razem. Wy chłopcy, zabezpieczcie broń, trzymajcie przy sobie. Dowodzi kapral Struś… Aaa, można palić.
Wyskoczyliśmy na zawalony śniegiem dziedziniec. Otoczyły nas zewsząd kłębiaste wiry prychające płatami białego puchu zimy i pustka grudniowej mroźnej nocy. Sam budynek dworca tonął w ciemnościach. Jedynie z małego okna poczekalni oraz pomieszczenia, które w myślach nazwałem (nie wiedzieć dlaczego) nastawnią emanował ciepły blask elektrycznego światła. Bazyl też tam patrzył. Ewidentnie coś mu chodziło po głowie.
– Idę do kolejarzy – stwierdził. – Może mają radio albo chociaż co wiedzą.
– Strusiowi nie powiesz? – zapytałem.
– Co mu tam będę kędziora zawracał, taż i tak się wszyscy rozleźli. Masz tu, popilnuj mojego kapiszonowca.
Zdjął z ramienia kałacha, podał mi, a potem rękawicą strzepnął z siebie śnieg i po paru krokach wszedł do nastawni.
Faktycznie chyba nikt tego nie zauważył, bo chłopaki zbili się w małe gromadki znad których wydobywały się kłębki śmierdzącego dymu wrednych, przydziałowych papierosów. Kapral Struś, kompletnie nie przejęty otrzymanym właśnie zaszczytem dowodzenia, wszedł do kabiny jednej z ciężarówek, po czym niby turecki basza rozwalił się na siedzisku, nie wykazując żadnego zainteresowania tym co wiara robi.
Pod dworcową latarnią, przy milicyjnej nysie kręcili się młodzi milicjanci, najwyraźniej także pozbawieni swoich wodzów. Nikt z wojaków do nich nie podchodził.
Wtem z budynku wypadł Bazyli. Trzymając w ręku sporych rozmiarów jakiś papier, szybkim krokiem podszedł do naszej ciężarówki. Był wyraźnie wzburzony.
– Chłopaki! Patrzcie co gliny dały kolejarzom!
Rozłożył papier. Widniał na nim wielki nagłówek „OBWIESZCZENIE”, a dalej „o wprowadzeniu stanu wojennego ze względu na bezpieczeństwo państwa”. Inni żołnierze widząc, że coś się dzieje, momentalnie zeszli się do nas, otaczając kołem Bazyla. Struś też zauważył niezwyczajne poruszenie. Wyskoczył z szoferki, już z daleka wrzeszcząc:
– Co jest kociarstwo?! Coś tam przywlókł?
Bez ceregieli wyrwał z rąk Artura plakat i zaczął czytać na głos wydrukowaną na nim treść:
– „Kierując się potrzebą zapewnienia wzmożonej ochrony podstawowych interesów państwa i obywateli, w celu stworzenia skutecznej ochrony spokoju, ładu i porządku publicznego oraz przywrócenia naruszonej dyscypliny społecznej, a także mając na względzie zabezpieczenie możliwości sprawnego funkcjonowania władzy i administracji państwowej oraz gospodarki narodowej , działając na podstawie art. 33 ust. 2 Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, Rada Państwa wprowadziła stan wojenny”…
Kapral przerwał czytanie. Popatrzył na nasze zastygłe gęby wzrokiem człowieka, któremu każą spalić własny dom.
– Kurwa, co to jest?!… Co się dzieje?! – pytał zdrętwiałymi wargami. Pytanie chyba nie było do nas, więc odpowiedziała mu cisza. Nikt się nawet nie poruszył, tylko Janiec wypluwając z ust resztki papierosa zauważył:
– No co? Nie jarzycie? Biorą naród za mordę. To jasne!
Jasne chyba tylko dla Jańca, bo głowy wielu z nas zaczęły rozwalać chaotyczne myśli wzbudzone wieścią o groźnie brzmiącym nadchodzącym nieznanym… „Stan wojenny”… Co oni wymyślili? Co to oznacza? Co my mamy w tym wszystkim do spełnienia? Pytań mnóstwo, a odpowiedź tylko jedna; to nie jest zwykły, ćwiczebny, nocny alarm.
– Kolejarze mają radio? – zapytałem Bazyla.
– Mają ale nie można złapać programu z Warszawy. Chyba nie nadają. Telefony też nie działają.
– Wysadzili rozgłośnię w Warszawie – ironicznie stwierdził Janiec, a jakoś nikomu nie chciało się go ofuknąć za głupi żart.
Struś zgniótł papier w dłoniach i rzucił za siebie.
– Chłopaki wiecie co to znaczy? Będziemy siedzieć w tym syfie nie wiadomo jak długo. To wygląda na zamach stanu, czy przewrót wojskowy. Takie kurwa rzeczy zdarzały się w Afryce…
– Naród się nie da! – lekceważąco machnął ręką Janiec. – „Solidarność” da im czadu. Zobaczycie, toć niedawno w Radomiu już o tym gadali…
– Co ty pieprzysz?! Kto komu da czadu, głupku jeden!? – wściekł się kapral. – Jeśli nawet, to nie kumasz palancie, że jesteśmy po złej stronie!? Toć to żołnierzom będą kazali pobrudzić sobie łapy jak w siedemdziesiątym roku! Potem, z unurzanymi pazurami pojedziesz do domku jakby nigdy nic, co?!…
Zapadła dramatyczna cisza. Faktycznie; chcąc nie chcąc 13 grudnia 1981 roku wylądowaliśmy „po złej stronie”! Wojna Polski z kimkolwiek nie stwarzała żadnych dylematów ale wojna Polski z Polakami w najgłupszych głowach wzbudzała miliony pytań, wątpliwości; na razie bez rozwiązań, bez odpowiedzi…
Fragment wspomnień „WRONia noc” – Piotr Grążawski