Ustrój tzw. „demokracji ludowej” to – rzecz biorąc w absolutnym skrócie – nie było jedynie proste okładanie pałą, czy pilnowanie sztywności kagańca, ponieważ mimo wszystko była to dość skomplikowana i złożona machina zapewniająca ludziom z bolszewickiej ferajny trzymanie oraz przywileje władzy, natomiast poddanym namiastkę i ułudę wolności, stabilności, bezpieczeństwa, jednak pod wieloma warunkami.
Jednym z ważnych trybów owej machiny była niewątpliwie propaganda. To zwykła konsekwencja podejścia, no bo skoro stabilność i trwanie „demokracji ludowej” zapewniał – niemal jedynie – rozbudowany aparat przemocy, z absolutnie podporządkowanymi wojskowymi siłami zbrojnymi włącznie – nie mogło być inaczej! Przecież propaganda to technika wojskowa, co najmniej tak samo ważna jak – dajmy na to dział wojsk rakietowych. O ile jednak w ustrojowo normalnych państwach („zwykłej” demokracji) chodzi głównie o ogłupianie przeciwnika, o tyle, w „demokracji socjalistycznej” zawsze szło najpierw o oszukanie własnych obywateli. Trochę jak w tej powieści Stanisława Lema „Kongres futurologiczny”, gdzie zamiast rozwiązywać rzeczywiste problemy pracowano nad ulepszaniem serwowanych halucynogenów po których zażyciu kłopoty i dylematy znikały.
Cywilne władze PRL szykując stan wojenny podeszły do zadania solidnie, wieloaspektowo, lecz Ludowe Wojsko- czyli ówczesne zbiorowisko najtwardszych bolszewickich łbów – wyróżniło się absolutnie szczególnie. Różne służby uważnie obserwowały wzrost znaczenia opozycji i już pod koniec lat siedemdziesiątych uznano, że sytuacja jest na tyle poważna, że nie tylko zacieśniono współpracę z z organami MSW, Instytutem Badania Współczesnych Problemów Kapitalizmu, Szefostwem WSW oraz Instytutem Badań Społecznych Wojskowej Akademii Politycznej, ale do działań związanych z przeciwdziałaniem „wrogiej propagandzie” oraz „dywersji ideologicznej” włączono wyspecjalizowaną komórkę Zarządu Propagandy i Agitacji GZP – Oddział Propagandy Specjalnej (OPS), przygotowany do prowadzenia walki psychologicznej w czasie działań wojennych!
Doktryny nie trzeba było specjalnie wypracowywać, ponieważ ta obowiązująca od 1945 roku – z grubsza – była niezmienna. Nazewnicza modyfikacja polegała na tym, że teraz (po wprowadzeniu stanu wojennego) będzie szło o wciśnięcie Polakom, iż to „towarzysze-generały” tworzący Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (organ powstały w nocy 12/13 grudnia 1981) i osobiście Jaruzelski chronią Polaków nie tyko przed ekstremą Solidarności (przedstawianą przecież jako roszczeniowa hołota, nieskora do pracy, za to rwąca się do strajków o byle co), lecz przede wszystkim przed interwencją militarną ZSRR (czyli zdawali sobie sprawę z istniejącego w Polsce stereotypu „bolszewickiego Ruska-ludojada”). Dodatkowo budowano poczucie zagrożenia ze strony USA i Niemiec Zachodnich (zabiorą nam ziemie odzyskane”). To wszystko plus parędziesiąt innych zdefiniowanych przez propagandę upiorów miało wytworzyć w Polakach poczucie przebywania w zagrożonej twierdzy, zmusić do odruchowego dla nas ścieśniania szeregów.
A wokół kogo??… Nooo?.., Kto w tym pernanentnym zagrożeniu, w tym świecie chaosu sprawował wówczas faktyczną władzę?… No?… No! Towarzysze! Nieco przaśni, nieco wkurzający, czasem tłukący po pysku, ale jedyni dysponujący realną siłą.
Mając takie szczytne zadanie przed sobą cała PRL-owska machina propagandy ruszyła do akcji, a najbardziej skwapliwie gagatki z Zarządu Propagandy i Agitacji Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego WP.
Po latach, na podstawie ocalałych dokumentów próbowano podliczyć ich wredną robotę. Otóż wyszło, że w ciągu paru miesięcy przed i po wprowadzeniu stanu wojennego – poza audycjami radiowymi i TV opracowali oni i wydrukowali 40 tematów-plakatów o łącznym nakładzie co najmniej 500 tys. egzemplarzy, 300 rodzajów ulotnych materiałów propagandowych o łącznym nakładzie co najmniej 660 tys. egzemplarzy. A wszystko to w olbrzymim przybliżeniu, bez uwzględnienia tego, co „rzeźbili sobie” na własną rękę w Zarządach Politycznych Okręgów Wojskowych, a nawet w wydziałach i sekcjach politycznych związków taktycznych i oddziałów! No i przypomnę, że mowa tu jedynie o wojsku, a nie całości propagandy.
Szef GZP WP gen. broni Józef Baryła (twardy bolszewicki łeb – ciekawostka – ukończył Oficerską Szkołę Artylerii w Toruniu 1947; odfajkował ją w parę miesięcy!) powołał w zarządzie Propagandy i Agitacji nieetatowy zespół do spraw „propagandy ulotnej”, który opracował i wydał aż 374 wzory ulotek w łącznym nakładzie ponad 4 mln egzemplarzy!
To właśnie do tych zespołów zamierzano powołać znanych rysowników, aby ci stworzyli serię prześmiewczych, obrzydzających, wyszydzających Solidarność i opozycję graficznych humorów, mini komiksów, a nawet plakatów. W założeniu miały one być też swoistą ilustracją do rozmaitych odezw rządzącej junty, sytuacji społeczno-politycznej gdy trwa „walka klas i bój o pokój”, w prosty, przyjazny, czasem rubaszny (wszak tak lubimy) sposób tłumaczącej posunięcia „naprawczo-szlachetnych” działań WRON-y (Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego), a nadto pełnić rolę odpowiedzi na podobną (co do formy) działalność Solidarności i opozycji.
Zaproszono, lecz znani rysownicy, mimo propozycji wysokich wynagrodzeń w większości nie skorzystali, choć w środowisku nie zabrakło kolaborantów, jak twórca obrzydliwego plakatu „Targowica” Witold Mysyrowicz (m.in. nagradzany rysownik pism satyrycznych „Szpilki” i „Karuzela”), plakacista Mieczysław Szostak (ten chyba miał jakiś pociąg do komuny w ogóle, by po jej upadku zostać uznanym malarzem krakowskim), czy twórca głupkowatego, lokajskiego plakatu z Reganem, Adenauerem i …Krzyżakiem (pt. „Z mroków średniowiecza”) Jan Bohusiewicz.
Skoro nie dało się „przekabacić” ani Andrzeja Mleczki, ani Andrzeja Krauze, Antoniego Chodorowskiego, czy Andrzeja Czeczota (ten wyjechał do USA) to stworzenie rysunkowych ulotek powierzono kilku beztalenciom, którzy później, po zgonie komuny publikowali swoje bohomazy m.in. w topornych, nieraz potwornych i antysemickich wydawnictwach skandalisty Leszka Bubla.
Tymczasem owi rysownicy odwalali chałturę na rzecz wojskowej i cywilnej propagandy. Pierwszy raz spotkałem ich „produkty” tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego jako elew wcielony dla odbycia zasadniczej służby wojskowej (od października 1981 roku) do szkoły podoficerskiej w Biskupcu. Pewnego dnia na początku grudnia wojskowa poczta dostarczyła do sztabu, gdzie miałem dyżur (wtedy jeszcze sprzątacza- żeby nie było) paczkę z… rysunkowymi humorami. Oficer polityczny major Gołąb kazał to (wraz z propagandowymi ulotkami) rozdzielić w równych częściach między świetlice żołnierskie kilku kompanii, „tablice informacyjne” biura przepustek, stołówki, kasyna itp.
Te rozłożone na stołach w świetlicach kompanii zniknęły natychmiast, ponieważ były wydrukowane na szarym, lekko szorstkim, lichym, dość cienkim, ale w miarę mocnym papierze, w wygodnym formacie… Cóż, nawet w wojsku był kłopot z papierem toaletowym…
Kolejne dostawy kończyły podobnie, a te karty, które przetrwały parę dni w gablotach na nikim nie robiły wrażenia, chyba także dlatego, że to było zwyczajne szare, przaśne dziadostwo, prezentujące żenujący poziom i artystyczny i przekazu. Autorzy tych „humorów” zwyczajnie nie potrafili rysować, natomiast żart był toporny, jadowito-głupkowaty, o wdzięku ruskiego buciora. Mimo to znaczna część nakładu trafiła także do cywilnych zakładów pracy. Kolportowana przez „polityczno-administracyjne czynniki” z poparcia Wydziału Ideologicznego KC PZPR na którego czele stał były sekretarz Gomułki – Walery Namiotkiewicz, a także kierownika Wydziału Informacji KC PZPR twórcę harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej oraz paru innych świństw – Jerzego Majki. Obydwu tym żelbetonowym bolszewickim łbom, w których zastygła stalinowska estetyka najwyraźniej „się podobało” i już!
Charakterystyczne, że twórcy rysunkowego, propagandowego nawozu nie podpisywali swoich dzieł. Jeden z nich sygnował je skrótem(?) „Stoł”, natomiast reszta najwyraźniej zdawała sobie sprawę w czym uczestniczy i wolała się nie uwieczniać.
Trudno powiedzieć jaki owe rysunki miały – i czy w ogóle jakiś miały – wpływ na kształtowanie świadomości Polaków. Z własnych obserwacji uważam, że pomimo wielkich nakładów, co najwyżej mikroskopijny, lub (co pewniejsze) wręcz odwrotny do zamierzonego.
Coś koło dwudziestu rodzajów(!) tych bolszewickich humorów-ulotek udało mi się przekazać mojemu śp. Ojcu, gdy którejś niedzieli przyjechał do koszar „na odwiedziny”, stąd ocalały i większość z nich nadal spoczywa w moich zbiorach wśród rozmaitych szpargałów z przeszłości.
Piotr Grążawski
Galeria WRON-iej propagandy z czasu stanu wojennego; pseudo artyści – pseudo humor.