Co jakiś czas jesteśmy świadkami dziwacznych wypowiedzi Lecha Wałęsy na temat NSZZ „Solidarność”. Najczęściej naburmuszony ogłasza et orbi, że obecny związek to nie jest „ten” związek i że obecny nie ma prawa do tego, tamtego, owego, a tak naprawdę to jedynie ON (L.W.) ma prawo do całego dziedzictwa historyczno- moralnego, bo to on osobiście wygrał strajki, obalił komunę, wygnał Rosjan. Ostatnio nawet oświadczył, iż NSZZ „S” nie ma prawa JEGO zapraszać na uroczystości XXX lecia związku. To on może zaprosić NSZZ „Solidarność”…
Nie, nie ma obaw – ani mi się śni polemizować z taką potęgą błyskotliwych myśli. Dla porządku warto jednak przytoczyć tu pewne historyczne wydarzenie, a mianowicie III Zjazd Delegatów NSZZ „S” z 1991r. Warto tu przytoczyć ogólne tło społeczno- polityczne. Sam środek reformy Balcerowicza, szalejące bezrobocie, masowo padające zakłady pracy i wykrwawiający nas związek parasol nad tym wszystkim. Wałęsa zdaje przewodnictwo, rzucając hasło – będę prezydentem. Dla związkowych generałów jest jasne, że dalsza – wodzowska formuła Solidarności w sytuacji kapitalistycznych reform jest nie do utrzymania, że trzeba iść w kierunku profesjonalizacji, szkoleń (w tamtym czasie prawie ich nie było). Delegaci też czują, że samymi wrzaskami i manifestowaniem swojej słuszności, czy zasług kombatanckich daleko się nie ujedzie. Do walki o przewodnictwo po Wałęsie stanęło siedmiu kandydatów: Bogdan Borusewicz (41 lat), Tadeusz Jedynak (41), Lech Kaczyński (41), Marian Krzaklewski (41), Andrzej Słowik (42), Stanisław Węglarz (42), Jan Rulewski (47). Przedwyborcze spekulacje i typowania największą szansę dawały Borusewiczowi i Lechowi Kaczyńskiemu, po nich Słowikowi, Krzaklewskiemu i Rulewskiemu. Węglarz (szef Regionu Środkowo-Wschodniego) i Jedynak (członek ZR Śląsko Dąbrowskiego) od początku znajdowali się na straconych pozycjach. Do czasu wystąpień programowych fotoreporterzy oblegali przystojnego Andrzeja Słowika (Łódź), który próbował pozyskać zwolenników populistycznymi hasłami, co na tle rosnącego niezadowolenia mogło chwycić. Borusewicz miał bezpośrednie poparcie Wałęsy, który już podczas pożegnalnego (dla siebie) posiedzenia Komisji Krajowej próbował zrobić z niego swojego zastępcę. Rulewskiemu klaskano zanim cokolwiek zdołał powiedzieć…
Sytuację zmieniły wystąpienia programowe. Najwyżej oceniano program Lecha Kaczyńskiego i Mariana Krzaklewskiego. Kompletnie położył się Słowik, a Borusewicz mówił chaotycznie. W efekcie do drugiej tury przeszli w kolejności: Krzaklewski (134 głosy), Kaczyński (129 głosów), Borusewicz (70 głosów). Nikt nie dostał wymaganej większości 50 procent, a jednak już było wiadomo, że „ludzie Wałęsy” przepadli. Lech Kaczyński zgłosił swoją kandydaturę dopiero na kilka dni przed zjazdem, gdy wycofał się z tworzonego przez Wałęsę Komitetu Doradczego przy Prezydencie RP. Wtajemniczeni wiedzieli, że przez ostatnie miesiące to on faktycznie kierował związkiem (był wtedy wiceprzewodniczącym KK), bo Wałęsę kompletnie pochłaniała kampania prezydencka, natomiast Krzaklewskiego wielu poznało dopiero na zjeździe, mimo, że z ramienia Regionu Śląsko- Dąbrowskiego był już członkiem Komisji Krajowej. Druga tura przyniosła zaskakujący wzrost przewagi Krzaklewskiego. Dostał 182 głosy, Kaczyński 143, Borusewicz 92 ale nadal nikt nie osiągnął większości. Dopiero walka w III turze między Marianem Krzaklewskim, a Lechem Kaczyńskim doprowadziła do wyłonienia nowego przewodniczącego. Na Krzaklewskiego oddano 222 glosy (51,27 proc), a na Lecha Kaczyńskiego 174.
Przed tym wszystkim do delegatów przemówił prezydent RP Lech Wałęsa. Czytał z kartki. „(…) Przeniosłem się do Belwederu, gdyż tu mogę skuteczniej i więcej zrobić dla naszych polskich reform. Dziś muszę myśleć i postępować jako prezydent polskiego państwa. Oznacza to inny, szerszy punkt widzenia i nowe możliwości oddziaływania. (…) Budujemy Polskę – kraj normalnej gospodarki. Kraj dobrobytu i prawa. Kraj pluralistycznego życia politycznego. Państwo bezpieczne przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Budować mamy w warunkach skrajnie trudnych. W warunkach kryzysu ekonomicznego, przygnębienia, rozgoryczenia społeczeństwa i skomplikowanej sytuacji międzynarodowej. Wzięliśmy nasze sprawy we własne ręce. Nikt za nas tej nowej Polski nie zbuduje. Wiem, ze sam niewiele mogę zrobić. Bez waszej pomocy nie da się niczego osiągnąć. Solidarność jest nadal ogromnym ruchem reformatorskim. Potrzebę jej istnienia i dalszego działania sami widzicie najlepiej codziennie wokół siebie. Nasz związek od początku reprezentuje pracowników i ich interesy. Ale też od początku brał na siebie odpowiedzialność za losy całego kraju. Trzeba, aby tak było nadal. (…) Reformowanie Polski przebiega jeszcze zbyt wolno. Musicie pomóc w doprowadzeniu polskich reform do końca. Nie będzie to łatwe, ale trzeba pamiętać, że służba społeczeństwu wymaga konsekwencji i wytrwałości. Trzeba wypełnić wszystko, do czego zobowiązali nas ludzie. Wierzę, że wspólnie osiągniemy następne sukcesy.(…).” No, właśnie. Tak mówił Lech Wałęsa. Dalej było jeszcze kilkanaście zdań o konieczności wspólnej pracy zakończonych stwierdzeniem – „Solidarność” jest i długo jeszcze będzie głównym motorem polskich przemian”. Ani słowa, że to nie ta „Solidarność”. Komplementy, wspomnienia, prośby o wsparcie, zapewnianie o historycznej ciągłości.
A jednak to wtedy część związkowych oficerów z otoczenia Wałęsy już poznała smak bycia politykiem. W związku czekała ich trudna robota, za byle jakie pieniądze; użeranie się ze zdenerwowanymi działaczami, bieganie po sądach w sprawie Kowalskiego, walka o premię dla Malinowskiego, uczestnictwo w często jałowych zebraniach, coraz trudniejsze negocjacje z pracodawcami, żmudne wypracowywanie porozumień, za które nikt nie bąknie nawet – dziękuję… W polityce wystarczy dobrze, przekonywująco gadać albo być w grupie na fali, np. z Mirem, Zbychem, Grzechem. W związku z gadania musi coś wynikać, bo inaczej szybko cię rozliczą. Kiedy Borusewicz przeszedł do polityki, jakiś dziennikarz zapytał go, jaką teraz widzi zasadniczą różnicę w swojej pracy. Ten, po krótkim namyśle odparł – „Taką, że w związku stale na mnie ktoś krzyczał i coś chciał”. No właśnie… Lech Wałęsa zachował tę mentalność. On musi stale na kogoś krzyczeć. Ewidentnie nie może się pozbierać po przegranej z cwanym Kwaśniewskim. Nie dociera do niego, że już nie jest wodzem, że takiego go związek nie potrzebuje, bo ma nowych – już „tylko” przewodniczących. Do III zjazdu słowo Lecha wynosiło albo „topiło”, lecz wtedy wybrano po swojemu i coraz więcej ludzi zaczęło podejrzewać, mówić, że wódz jest nagi.
Wchodzi nowe pokolenie, które już nie patrzy na niego przez pryzmat chwalebnych czasów minionych, a komunałów i chropowatych „złotych myśli”, które wygłasza przed podpuszczającymi go dziennikarzami. I wtedy pyta syn ojca – „To jest ten facet dla którego biegałeś po mieście z plakatami? On jest tą ikoną?” Hmmm… nie jestem pewny.
Piotr Grążawski (LATO 2010 rok)