Nie była to jedyna zaczepka prasowa, ale dość typowa. Sprowokowała rodaków do ostrych sporów, trwających po dzień dzisiejszy, choć rzecz jasna ich temperatura mocno opadła. Ostatnio, podczas celebrowania kolejnej rocznicy wybuchu udanego powstania wielkopolskiego, znów w tle zawisło pytanie o to, dlaczego Pomorze nie przyłączyło się do niego. Jedna z gazet przypomniała nawet –jakby mimochodem – uchwałę Sejmu Rzeczpospolitej podjętą w grudniu 1993 roku, w 75 rocznicę wielkopolskiego zrywu, gdzie „stoi jak byk”, że „zbrojny czyn powstańczy był dowodem polskości tych ziem”… No i jak w świetle tego wyglądamy „drogie rodaki z Pomorza”, żeśmy skóry nie dali pod kule?…
Moim zdaniem – bardzo dobrze, bo gdyby nie rozsądek naszych lokalnych przywódców, to powstanie na Pomorzu Nadwiślańskim było by jeszcze jednym z tych, które dziś…. opłakujemy.
Gdy 27 grudnia 1918 roku, w centrum Poznania padły pierwsze strzały, w Toruniu od 22 dni działała już Tajna Organizacja Wojskowa Pomorza mająca za zadanie koordynację wystąpienia zbrojnego regionu. Jak wiadomo, w Brodnicy (gdzie istniały chyba najlepiej zorganizowane i uzbrojone bojówki polskie) dzień powstania wyznaczono na 9 stycznia 1919. Dobrze wyposażone plutony brodniczan miał poprowadzić do szturmu na miasto legendarny już Julian Majewski – człowiek o temperamencie Kmicica, który potem odniósł bezcenne zasługi dla organizacji oddziałów polskich złożonych z Pomorzaków. Tymczasem w Toruniu zjawił się wysłannik szefa sztabu Powstania Wielkopolskiego pułkownika Juliana Stachewicza – kapitan Wacław Hulewicz z misją stworzenia sztabu na Pomorze. W Górznie przeprowadzono nawet próbną, lokalną mobilizację. Aby wszystko wyglądało w miarę normalnie, jej organizatorzy (miejscowi działacze) namówili księdza proboszcza Ignacego Wietrzychowskiego (też zresztą członka Rady Ludowej) do zorganizowania … mszy świętej za poległych na wojnie. Ludzi skrzyknięto metodą „jedna baba, drugiej babie”, jednak efekt był niesamowity, bo przybyło na nią prawie tysiąc(!) mężczyzn, z czego wielu uzbrojonych po zęby, z karabinami i granatami za pasem! Przez parę godzin, Górzno wyglądało jak obóz wojenny.
Trudny wybór
Tyle, że Niemcy doskonale czuli, co się święci i do przygranicznych miejscowości Prus ściągali nowe oddziały wojska, dusząc bunt w zarodku, choćby poprzez brutalne wprowadzanie stanu oblężenia – jak w Brodnicy 7 stycznia 1919, aresztowania – jak w Toruniu, czy bezpośrednią interwencję zbrojną – jak w Chełmży, gdzie oddział Grenzschutzu tego samego narwanego porucznika Rossbacha, który parę dni wcześniej szalał w Brodnicy, tam zastrzelił kilku mieszkańców. W ogóle sytuacja militarna, jaka wytworzyła się po wybuchu powstania wielkopolskiego potwierdziła słuszność umiarkowania pomorskich przywódców narodowych, przekonanych, że Polacy z Pomorza jeszcze nie byli w pełni przygotowani organizacyjnie (poza kilkoma ośrodkami, w tym Brodnicą) do zbrojnej rewolty. Próba rozszerzenia powstania wielkopolskiego na nasze tereny nie tylko była skazana na niepowodzenie militarne, ale mogła stworzyć sytuację mniej korzystną od tej, która zaistniała po rozejmie w Trewirze, gdzie nasi politycy zręczną dyplomacją uzyskali szereg ustępstw na rzecz powrotu sporej części Pomorza. Trzeba przecież pamiętać, że Pomorze w granicach prowincji Prusy Zachodnie zajmowało wśród dzielnic zaboru pruskiego szczególną pozycję nie tylko ze względu na skomplikowane warunki narodowościowe, ale przede wszystkim było pomostem pomiędzy Wielkopolską, Pomorzem zachodnim, a Warmią i Mazurami. W świetle spisu powszechnego z 1910 r. ludność polska stanowiła tu około 40-42% mieszkańców. Dopiero jej południowa brodnicko- lubawska część wykazywała przewagę Polaków (powiat lubawski 83,3%, brodnicki 68,1%), podobnie jak dwa powiaty z lewego brzegu Wisły: starogardzki 79%, oraz pucki 74,6%. Właśnie na tych terenach, w styczniu 1919 roku stały silne, nietknięte, nie zdemoralizowane garnizony niemieckie, pospiesznie rekrutowano nowe oddziały „Heimatschutzu”. Z Ukrainy i Rosji przez Prusy bez przerwy przewalały się kolejne fale wycofujących się, doskonale uzbrojonych, zaprawionych w boju żołnierzy. To między innymi one zablokowały, a nawet skrępowały rozszerzanie się powstania wielkopolskiego. Wprawdzie był poważnie rozpatrywany pomysł, że gdy Błękitna Armia Józefa Hallera będzie wracała z Francji, to po wylądowaniu w Gdańsku powinna natychmiast obsadzić linię kolejową Gdańsk- Toruń, tu dostać wsparcie co najmniej dwóch dywizji oraz oddziałów wsparcia (wszystko szacowane na 90 tysięcy żołnierzy), zdobyć Toruń, a następnie uderzyć na Prusy Wschodnie, przy jednoczesnym wybuchu ludowego powstania na Pomorzu. Główne uderzenie miało wyjść z Torunia na Jabłonowo – Brodnicę – Olsztyn, natomiast pomocnicze z Laskowic w kierunku na Grudziądz – Olsztyn i z Tczewa na Malbork i Elbląg. Gdy jednak skrupulatnie policzono siły, przyjęto, że dowództwo Wojska Polskiego nie będzie w stanie wyznaczyć znaczących sił wsparcia, zaś walki utrudnią rokowania wersalskie – odpuszczono, uznając, że lepiej cierpliwie poczekać na wyniki konferencji pokojowej..
Majewski, Sukowski i inni
Przywódcy pomorscy dość dobrze orientowali się w tej sytuacji, rozumieli skomplikowanie sytuacji, dobrze szacowali ciężar ryzyka (co wynika również z lektury wspomnień brodniczanina Sylwestra Bizana), toteż tłumiąc własne chęci, odpowiedzialnie powstrzymując zapał rodaków do zbrojnego wystąpienia (narażając się na uszczypliwości) realizowali najrozsądniejszy z planów. Aktywność skierowano na wspieranie poznaniaków w ich wysiłkach. Stworzyli jeden z najważniejszych kanałów przerzutowych broni i ochotników z Pomorza do poznańskiej rewolty. Według ostrożnych szacunków to tu, przez „dziury” w granicy przeszło do powstania co najmniej 1000 bojowników, z czego większość z naszego powiatu (w tym cała, uzbrojona po zęby przez naszych działaczy kompania szturmowa późniejszego porucznika Majewskiego). Utworzono z nich kilka pułków 16 Dywizji Strzelców Pomorskich. Z narażeniem życia przerzucono przez kordon tysiące sztuk rozmaitej broni, tony amunicji i innego sprzętu (a broń nielegalnie kupowano nawet w Stoczni Gdańskiej!). Kto dziś pamięta o znakomitym organizatorze, brodnickim kupcu Józefie Sukowskim (ojcu ośmiorga dzieci!), który stworzył doskonale działającą sieć wywiadowczą? To jego agenci porywali niemieckie wozy, samochody, (nawet samolot!) z amunicją, rabowali pruskie transporty wojskowe, by zdobyte uzbrojenie w parę godzin dostarczyć na drugą stronę granicy. On zbudował bezpieczne przejścia dla polskich szpiegów, agentów wywiadu, czy wręcz dywersantów. Sam zresztą pozyskał swoje „wtyki” w sztabie Grenzschutzu. Zdradzony przez renegata Tychewicza, wywieziony do Jabłonowa, gdzie najpierw uwięziono go w ciasnym pomieszczeniu umiejscowionym w filarze mostu kolejowego, został w końcu zamordowany. Kto dziś wspomina spektakularny wyczyn dzielnych podoficerów z orkiestry niemieckiego toruńskiego 61 pułku piechoty, którzy wyszli z koszar w paradnym szyku, a gdy doszli do Drwęcy i dowiedzieli się, że po drugiej stronie operuje jakiś powstańczy oddział, na wezwanie późniejszego kapelmistrza sierżanta Jana Wiśniewskiego bez wahania wskoczyli do lodowatej rzeki. Z bębnami, trąbami, puzonami, obojami – słowem – całym kompletem instrumentów przebyli Drwęcę wpław(!), po czym jakby nigdy nic zameldowali się w polskim dowództwie, gdzie natychmiast mianowano ich orkiestrą formowanego właśnie 63 pułku piechoty. Takich przykładów było mnóstwo. Nasi dziadowie chcieli do Polski, ale uznali, że krajowi trzeba dać Pomorze nie zrujnowane, „gdzie najlepsi są przy pracy, a nie w mogiłach leżą”.
Traktat wersalski został uroczyście podpisany 28 czerwca 1919 roku w sali Lustrzanej Pałacu Wersalskiego, tej samej, w której w 1871 roku proklamowano zjednoczenie Niemiec. Na jego mocy przyznano Polsce 62% powierzchni Prus zachodnich, tj. 15843 kilometrów kwadratowych. W imieniu Rzeczpospolitej podpisy pod traktatem złożyli Ignacy Paderewski i Roman Dmowski. Postanowienia umowy nie zadowoliły żadnej ze stron, ale nasi przedstawiciele, w przeciwieństwie do Niemców przyjęli je ze spokojem.
Droga, którą przeszło nasze pomorskie społeczeństwo pewnie nie odpowiada romantycznemu, zawadiackiemu, często porywczemu duchowi, którego cząstkę ma w sobie prawie każdy rodak, jednak ostatecznie – wykazany rozsądek musi imponować.
Sylwester Bizan w swej książce „Miasto i powiat Brodnica w walkach o niepodległość” zamieścił tekst kazania wygłoszonego podczas mszy świętej inaugurującej obrady Polskiego Sejmu Dzielnicowego w Poznaniu 3-5 grudnia 1918 r. przez księdza prałata Antoniego Stychela. Niech fragment tej wspaniałej mowy zakończy artykuł: „Mocą prawa, nie gwałtu z grobu powstaje Ojczyzna nasza (…) Nie przelewem krwi cudzej, nie krwawym orężem odzyskujemy ojczyznę miłą. To nie poniża rycerskości ducha, który był i jest w polskim narodzie. My zdobywamy Ojczyznę za stokroć wyższą cenę, bo wysłużyliśmy jej wskrzeszenie u Boga cierpieniem równym cierpieniu pierwszych męczenników chrześcijaństwa, wysłużyliśmy niezłamani w wierze i ufności (…) Ileż, ach, niedoli i hartu ducha zaważyć musiało na szali dziejowej, żeby się dopełniła odkupienia cena! (…) Witaj nam, witaj Ojczyzno miła! Witaj Matko, z długiego wstająca letargu. Garnie się do twych kolan z wrzesińskimi dziećmi cała polska dziatwa ze skargą, że źle jej było za macoszych czasów! Śpieszy ku Tobie lud polski, już pewien, że pod Twą opieką znajdzie dach własny nad głową. Otaczamy Cię kołem wszystkie polskie stany i ślubujemy służyć Ci wiernie do ostatniego tchu, wyzbyć się prywaty, rzucić precz niezgodę, nade wszystko ukochać wspólne Polski dobro. Tak nam dopomóż Bóg!”… Czy jesteśmy dziś w stanie te śluby wypełnić?
Piotr Grążawski