35 lat „Solidarności” w Polsce i regionie. Rozmowa z Edmundem Mikołajczakiem (pierwszy z lewej), działaczem NSZZ „Solidarność” w kujawskiej oświacie, historykiem, regionalistą, honorowym obywatelem Inowrocławia
W lipcu i sierpniu 1980 roku cały świat z uwagą śledził wydarzenia w Polsce. Polacy zaś z nadzieją oczekiwali na rezultat rozmów strajkujących robotników z rządem. Co zapamiętał Pan z tego okresu?
W 1980 roku miałem już za sobą cztery lata pracy nauczycielskiej w inowrocławskich szkołach. Początki strajków śledziłem, jak większość Polaków, z wielkim zainteresowaniem, nie mając oczywiście pojęcia, w jakim kierunku to wszystko zmierza i do czego w rezultacie dojdzie. Przyznam, że nie liczyłem na wiele, a już w szczególności nie sądziłem, że może w końcu doczekamy się zasadniczych przemian systemowych. Miałem tylko nadzieję, że ten nasz socjalizm zdoła przybrać bardziej ludzką twarz. To wszystko. Inowrocławianie podchodzili do tamtych wydarzeń różnie; jedni wyraźnie dopingowali strajkujących na Wybrzeżu, inni pozostawali sceptyczni, jeszcze inni krytyczni. Poglądy zależały od rozmaitych czynników i okoliczności: od statusu społecznego, majątku, piastowanego stanowiska, stanu wiedzy, osobistej odwagi, własnych doświadczeń i przeżyć. Tak chyba jest zawsze.
W Inowrocławiu strajki rozpoczęły się już po podpisaniu porozumień społecznych. Jak wyglądała sytuacja w mieście we wrześniu 1980 roku?
U nas pierwsza ruszyła huta „Irena”, gdzie pracowało sporo ludzi odważnych, zdeterminowanych. Co ciekawe, było to podobno wzorcowe socjalistyczne przedsiębiorstwo, kierowane przez Danutę Biernacką, która dbała nie tylko o samą produkcję, ale też o wizerunek zewnętrzny oraz sprawy natury ideologicznej i odpowiednie morale załogi. Cały zakład pełen był propagandowych haseł. A jednak to on stał się kolebką „S” na Kujawach Zachodnich. W 1981 roku do „S” należało tam 90% załogi!.
Nie znałem głównych inicjatorów inowrocławskiej „S” – ani Edwarda Duraja, od 11 października 1981 roku przewodniczącego Prezydium MKZ, ani Zbigniewa Gedowskiego z Domgosu. Znałem Andrzeja Marlewskiego, człowieka kompetentnego, ideowego i odważnego, współzałożyciela inowrocławskiego KIK-u w listopadzie 1981 roku. Opowiadał mi wczesną jesienią 1980 roku o tym, co nowego w hucie. Był przejęty i podekscytowany; wtedy również poczułem, że na naszych oczach dzieje się coś naprawdę ważnego, także u nas w Inowrocławiu. Znałem wielu porządnych ludzi, którzy zaangażowali się po stronie „S”, np. Stanisława Fijałkowskiego z IKS, oddanego i uczciwego człowieka, członka Prezydium MKZ, Jana Wojciecha Zielińskiego, żołnierza AK, ale najwięcej znajomych miałem w zatrudniającej ok. 400 ludzi Drukarni Kujawskiej. Walczyli z dyrektorem, którego nie akceptowało większość załogi. Jak na drukarzy przystało, wydawali gazetkę o nazwie „Tygiel”.
Szyld „S” trochę straszył, trochę nobilitował. Żaden dyrektor nie mógł pozwolić sobie na ignorowanie związkowców, bo nikt nie wiedział, jaka będzie najbliższa przyszłość. Do zakładowych władz związkowych wybierano na ogół osoby znane, przebojowe, czasem bezkompromisowe. Wyrosła nagle cała grupa tego typu ludzi, którzy zaczęli kreować nową rzeczywistość. To była rewolucja, choć trzeba podkreślić, że większość niezadowolonych ze starej władzy nie deklarowała poglądów o charakterze jednoznacznie antysocjalistycznym. Inicjatorami „S” byli specyficzni ludzie, niekiedy kontrowersyjni, ale były to jednostki silne, odpowiadające potrzebom chwili. Później odchodzili na bok, a kiedy doszło do kompromisu przy okrągłym stole, przestali już być potrzebni. Z naszego regionu ostał się tylko Jan Rulewski, obecny senator, który potrafił się zmienić, dostosować do nowej sytuacji.
Niemal od początku zaangażował się Pan w działania zmierzające do powstania związku w środowisku inowrocławskiej oświaty. Proszę opowiedzieć o swojej pracy w „Solidarności”.
Nauczyciele nigdy nie byli w awangardzie społecznych przemian, ale wtedy (jesienią 1980) stosunkowo szybko włączyli się w wir „S”, stanowiąc istotną jej część na Kujawach Zachodnich. Wysuwane zostały postulaty o charakterze ekonomicznym i socjalnym, ale największą wagę przywiązywano do tego, by poprawić pracę naszych szkół. Chcieliśmy, aby stały się one kuźniami dobrze pojętego patriotyzmu, a nie ostoją panującego w PRL systemu i materialistycznej ideologii. Ciekawą postacią był dość bezkompromisowy przewodniczący Henryk Łada, który niemało uczynił dla popularyzowania lokalnych tradycji. Dzięki niemu uczciliśmy pamięć zasłużonego dla miasta inż. Leona Czarlińskiego (tablica na dworcu PKP). Wielką moralną siłę dawał nam sędziwy już Włodzimierz Syczyło, wydawca podziemnej prasy jeszcze w okresie okupacji. Wszędzie widoczny pozostawał Leszek Tucholski, znaczną aktywność przejawiali nauczyciele z Pakości, zwłaszcza państwo Zofia i Władysław Pomianowscy, ale prawdziwym motorem napędowym był Alfred Krysiak – człowiek nie od haseł, ale od czynu, od konkretnej pracy. W organizowaniu pierwszych struktur pomagała pani Bożena Szudy-Korzeniowska z Torunia. Matecznik „S” nauczycielskiej stanowił „Kasprowicz”. W tej szkole odbyło się pierwsze zebranie założycielskie (16 października 1980), historyczne spotkanie z Anną Walentynowicz, które wprowadziło sporo zamętu z uwagi na krytyczne słowa pod adresem Lecha Wałęsy, a także jedno ze spotkań Sekcji Krajowej „S” nauczycielskiej (13-14 czerwca 1981) – duże przedsięwzięcie logistyczne.
Kontakty z Sekcją Krajową w Gdańsku (ulica Osiek) utrzymywali Alfred Krysiak, Włodzimierz Hulisz i Leszek Tucholski. Ja przewodniczyłem „S” nauczycielskiej w gminie Inowrocław, a także wchodziłem w skład Okręgowej Komisji „S” Pracowników Oświaty i Wychowania w Bydgoszczy i jesienią 1981 roku zostałem wybrany jej wiceprzewodniczącym (zebrania odbywały się w bydgoskim Technikum Mechanicznym). Z tej przede wszystkim racji mogłem kwalifikować się do internowania, ale organ wydający stosowne „rekomendacje” w gminie Inowrocław podobno jednym głosem zadecydował inaczej. Nawet w takim gremium byli różni ludzie. Już tylko to pokazuje, jak trudno mierzyć jedną miarą tych, którzy tworzyli ówczesną rzeczywistość.
Okres legalnej działalności związku nazywa się niekiedy „karnawałem Solidarności”. Rozmach i tempo zmian zaskoczyły chyba wszystkich w Polsce. A jak było w Inowrocławiu? Co zmieniło się w mieście?
To zagadnienie powoli wymaga już syntetycznego spojrzenia i oceny. Po 35 latach odpowiedź na pytanie o tamte historyczne 16 miesięcy w Inowrocławiu staje się pożądana, ale nikt jak dotąd nie zmierzył się z tym tematem w sposób naukowy. Ujawniły się wówczas istotne różnice społeczne, choć innego rodzaju niż dzisiaj. Podział na „my” i „oni” był czytelniejszy, gdyż „oni” to po prostu nomenklatura, ludzie obozu władzy, natomiast dzisiejsze podziały wynikają raczej ze sposobu patrzenia na życie i świat, z preferencji natury moralnej, stosunku do narodowych tradycji. Sądzę, że współczesność jest dużo bardziej skomplikowana, a społeczne podziały coraz bardziej niebezpieczne i coraz trudniejsze do zatarcia. Wracając do lat 1980-1981 – zauważyłem u ówczesnych inowrocławian autentyczny entuzjazm, zwłaszcza w pierwszych tygodniach, ale i wahania nastrojów, zależne np. od „rewelacji” oficjalnej propagandy. Niektórzy nauczyciele potrafili w ciągu jednego tygodnia dwukrotnie zapisywać się do „S” i dwukrotnie rezygnować! Z miesiąca na miesiąc narastała jednak niepewność, a z czasem wyraźne już zmęczenie. Wprowadzenie systemu kartkowego (jeden z postulatów „S”) – najpierw na mięso, potem też inne artykuły – stworzyło nową sytuację społeczną, przypominającą reglamentację z czasów wojny i okresu bezpośrednio powojennego. Kartki przyjmowane były, jak pamiętam, raczej ze zrozumieniem. Niektóre towary (nawet tytoń) rozdysponowywano „kanałami” związkowymi.
Wielkim osiągnięciem „karnawału Solidarności” było niewątpliwie poznawanie przez zwykłych ludzi prawdy historycznej. Wielu dopiero teraz „otworzyło oczy”, głównie dzięki masowo ukazującym się prohibitom, których żadna cenzura nie była już w stanie kontrolować. To były miesiące praktycznie bez cenzury! Także w inowrocławskich szkołach, choć wiele zależało od poszczególnych nauczycieli, od ich odwagi oraz wiedzy. Zaczęliśmy wtedy doceniać także własne tradycje i na tej fali pojawiło się żądanie powrotu krzyży do szkół, co poruszył jako pierwszy Leszek Tucholski, ja zaś zgłosiłem publicznie na łamach IKP i solidarnościowej „Kontry” propozycję przywrócenia dawnych nazw ulicom w centrum miasta. Tamte 16 miesięcy to wreszcie „przyspieszone dojrzewanie” społeczeństwa. Poznaliśmy na własnej skórze metody władzy autorytarnej i stopniowo uczyliśmy się z tym żyć, choć, prawdę mówiąc, do dziś nie potrafimy do końca opierać się coraz bardziej profesjonalnej i wyrafinowanej propagandzie. Przywołam jeszcze jedno słowo ilustrujące zachowania inowrocławian – ostrożność. Była ona jednak jak najbardziej zasadna, jeśli zważyć na zawartość teczek SB oraz choćby na fakt, że wiadome służby, jak się po latach okazało, pozyskały niektórych działaczy „S”, np. sekretarza Prezydium MKZ! Nauczyliśmy się także większego krytycyzmu, choć tenże krytycyzm, jeśli jest niedojrzały i nie poparty prawdą, skutkuje niekiedy negowaniem wszystkiego i wszystkich, doprowadzając do upadku wszelkich autorytetów. Bezcenny w tej sytuacji pozostawał w pełni autentyczny autorytet Jana Pawła II. Obserwowaliśmy też generalny upadek znaczenia struktur PZPR, które już nigdy tak naprawdę nie odrodziły się. W Inowrocławiu skończył się definitywnie czas „silnych” sekretarzy, takich jakimi wcześniej byli Ryszard Dobiszewski, Józef Knitter czy Józef Koch.
13 grudnia 1981 roku – niezwykle ważna data w historii Polski. Czy pamięta Pan ten dzień? Co działo się w Inowrocławiu i jak zareagowali członkowie „Solidarności” na decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego?
Stan wojenny był zaskoczeniem, choć sobotni przejazd kolumny pojazdów opancerzonych (jechały ulicą Andrzeja i dalej w kierunku na Toruń) mógł dawać wiele do myślenia. Pierwsze dni po 13 grudnia w Inowrocławiu przebiegały spokojnie. Mieszkańcy z uwagą natomiast obserwowali wydarzenia o randze ogólnopolskiej. Wielu straciło wiarę. Wielu zmuszano do podpisywania jakichś bezsensownych lojalek, w których władze domagały się rezygnacji z członkostwa w „S”. Chodziło chyba o upokorzenie ludzi, gdyż na co komu oczekiwanie na wypisywanie się z organizacji, którą właśnie praktycznie zniesiono. Pamiętam krążące po mieście 6-osobowe patrole, mające w swoich składach także tzw. „czynniki społeczne”. Wyglądali dość groteskowo. Jako przewodniczący struktur w gminnej oświacie musiałem protokólarnie zdać na ręce dyrektora SP nr 15 dokumenty związkowe i pieczątkę. Ponieważ po studiach skierowano mnie na szkolenie w jednostce WSW w Mińsku Mazowieckim i w konsekwencji byłem podporucznikiem rezerwy tej formacji, zostałem wezwany przez szefa Oddziału WSW w Bydgoszczy, który chciał dowiedzieć się, co sądzę o nowej sytuacji w kraju. Po tym co usłyszał schował moje dokumenty do szuflady, a niebawem otrzymałem pismo z RKU o przeniesieniu mnie do jednostki transportowej. Byłem trochę szykanowany w szkole, gdzie wyraźnie „pokazywano mi drzwi”, ale decyzji o zwolnieniu nie podjęto. Może z tego powodu, że większość mojego etatu stanowiły godziny wychowania fizycznego, albo może też dlatego, że pośród moich przełożonych znajdowali się porządni ludzie (zwłaszcza dyrektor Maria Hadzik), którzy nie chcieli postępować niegodziwie. Nie wiem, jak potoczyłyby się dalej moje losy w inowrocławskiej oświacie, gdyby nie propozycja pracy u ojców oblatów w Markowicach, którą otrzymałem wiosną 1983 roku.
Po 13 grudnia grupa nauczycieli „S” spotykała się w prywatnym mieszkaniu, dzieląc się wzajemnie różnego rodzaju nowinkami oraz podziemnymi gazetkami, a nade wszystko przekazując składki związkowe zbierane teraz już tylko od wybranych osób wyłącznie z myślą o wspieraniu rodzin osób internowanych. Od czasu do czasu pojawiał się w tym gronie Henryk Łada, który, jako przewodniczący, ucierpiał najbardziej (aresztowanie, rewizje w mieszkaniu) i w końcu musiał podjąć pracę fizyczną w miejscowej Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej. W stanie wojennym miałem okazję, poza znanymi mi już działaczami jak Włodzimierz Hulisz, Leszek Tucholski, Alfred Krysiak czy Hanna Płotka, spotykać tak oddane sprawie osoby jak Jadwiga Wielewska-Fengler, Eugenia Pudelewicz czy Lucyna Zimna. We wspomnianych spotkaniach brał też udział młody absolwent historii na UMK Ryszard Brejza.
Nie mam wiedzy, czy Inowrocław stanowił miejsce drukowania niezależnych wydawnictw. Nie sądzę jednak, by tak było. Pojawiały się one raczej z zewnątrz i przekazywane były z rąk do rąk. Najwięcej ryzykowali ci, którzy sprowadzali większe ilości gazetek, gdyż w razie wpadki nie uniknęliby wysokiej kary. Podziwiałem aktywność Mirosława Pietrzyka, dziś doktora historii, który studiował chyba wtedy na KUL-u w Lublinie oraz Marka Klimka, ojca licznej rodziny, w którego mieszkaniu zawsze było sporo zakazanych materiałów. Od 1983 roku otrzymywałem niezależne wydawnictwa z całej Polski, głównie za sprawą seminarzystów z Markowic, którzy pochodzili z różnych stron kraju. Wiedza zawarta w tych broszurach była bezcenna, w istotny sposób wzbogacała, pozwalając na lepsze prowadzenie zajęć z młodzieżą i usuwanie z procesu dydaktycznego kolejnych „białych plam”. W Markowicach było to możliwe i nie wymagało specjalnej odwagi, gdyż tamtejsza szkoła pozostawała jedną z niewielu w kraju enklaw w miarę niezależnej oświaty, a kolejni superiorzy (będący równocześnie dyrektorami szkoły) darzyli mnie pełnym zaufaniem. Później zostałem nawet przez generała zgromadzenia wyróżniony zupełnie wyjątkowym tytułem – Honorowego Oblata Maryi Niepokalanej.
Pod koniec lat 80. sytuacja w Polsce uległa zmianie. Rozpoczęły się rozmowy opozycji politycznej z komunistami, a w całym kraju ujawniały się struktury podziemnej „Solidarności”. W 1989 roku odbyły się wybory parlamentarne – jak wyglądała kampania w Inowrocławiu? Jak przebiegał proces odbudowy struktur „Solidarności”?
W połowie lat 80. XX w. SB rozpracowywała w Inowrocławiu nielegalną strukturę „S” (10 osób z Kazimierzem Kowalskim, który podczas przesłuchania w KM MO został pobity przez funkcjonariusza SB), a od jesieni 1988 roku miały miejsce próby reaktywacji „S” w Inowrocławiu podejmowane głównie z inicjatywy Ferdynanda Zalewskiego. Wszyscy z zainteresowaniem śledzili rozmowy przy „okrągłym stole”, nie wiedząc, że kluczowe sprawy rozstrzygną się poza nim. W efekcie okrągłostołowych uzgodnień od kwietnia 1989 roku możliwa już była legalna działalność „S”. Decyzja o częściowo demokratycznych wyborach do Sejmu i w pełni demokratycznych do Senatu przyjęta została z dużymi nadziejami, toteż przygotowania do kampanii wyborczej były wyjątkowe i pełne emocji. Uczestniczyłem w kilku spotkaniach działaczy „S”, „S” RI oraz KIK-u, reprezentowanego m.in. przez Piotra Milcherta. W końcu postawiliśmy na Romana Bartoszcze, internowanego w stanie wojennym, który wydawał się najlepszym kandydatem na posła z ziemi inowrocławskiej, a to głównie z powodu zasług całej jego rodziny dla „S” RI. Po zamordowaniu Piotra w lutym 1984 roku, nazwisko Bartoszcze znane było w całym kraju. I rzeczywiście, Roman wygrał w cuglach.
W 1990 roku odbyły się wybory samorządowe. Byliśmy pewni, że ludzie związani z „S” zdołają objąć władzę w mieście. Obywatelskie Porozumienie, do którego należałem, w końcu swą szansę wykorzystało. Nie obyło się jednak bez niespodziewanych i pełnych dramaturgii wydarzeń. Powołanie do życia Komitetu Obywatelskiego, stanowiącego pokłosie bydgoskiego rozłamu na zwolenników Jana Rulewskiego i Antoniego Tokarczuka, uznawałem początkowo jako swego rodzaju cios w plecy, jako coś zupełnie niepotrzebnego. Później okazało się, że zapoczątkowane wtedy podziały staną się już normą, do której trzeba będzie przywyknąć. Rok 1990 to definitywny kres jedności inowrocławskiego środowiska solidarnościowego. Podstawowym, jeśli nie jedynym powodem wszelkich konfliktów i frakcji były kwestie czysto ludzkie, jakieś personalne zaszłości, niesnaski, ambicje. Programy wyborcze nie miały takiego znaczenia. W naszym środowisku ludzie znali się na tyle dobrze, że wiedzieli kto jest kim, pamiętali o przywarach, popełnianych w przeszłości błędach itd. Trudno było w tej sytuacji utworzyć jeden trwalszy zgodny zespół. Choroba wyłączyła mnie z tamtych historycznych wyborów 1990 roku. Gdyby nie długotrwały pobyt w szpitalu, pewnie brałbym udział (może jako radny?) w trudnych negocjacjach i wybieraniu prezydenta miasta. Nie został nim ostatecznie Henryk Łada, mimo że w wyborach zgromadził aż 1200 głosów. Obowiązki przewodniczącej miejskiego samorządu powierzono Marii Sokołowskiej.
Wszedłem do Rady Miejskiej cztery lata później z listy Inowrocławskiej Koalicji Wyborczej. Mieliśmy dobry wynik, wystarczyło dogadać się tylko z Forum Gospodarczym i odsunęlibyśmy lewicę. Ale… do porozumienia nie doszło, choć osobiście czyniłem usilne starania, by tak się stało. Zostałem przewodniczącym Komisji Oświaty i Kultury, starając się robić to, co w danych warunkach było możliwe. Byłem typowym samorządowcem, chcącym działać, a nie tylko patrzeć innym na ręce.
35 lat to chyba właściwa perspektywa do podsumowania wydarzeń w kraju. Co dziś może Pan powiedzieć o zmianach w Polsce?
Podsumowanie nie jest rzeczą prostą. Gdy patrzymy na Polskę po 35 latach, to często zadajemy sobie pytania – dlaczego ciągle jest tyle do zrobienia, dlaczego tyle reform się nie powiodło? Niewątpliwie słabo sprawdzamy się jako społeczeństwo. Może należałoby też zastanowić się, co byłoby, gdyby nie „Solidarność”? Jak wyglądałaby Europa i Polska, w którym miejscu znajdowalibyśmy się teraz? Na te ostatnie pytania odpowiedzi nigdy nie poznamy, możemy się tylko domyślać. Musimy pamiętać, że w 1989 roku nie nastąpiła zasadnicza zmiana władzy, a narodowy majątek przejmowali najczęściej ludzie starego systemu. Spójrzmy na przywódców inowrocławskiej „S”, choćby tych przypomnianych wyżej przeze mnie: Duraj, Gedowski, Zieliński, Fijałkowski, Strugała, Kowalski, Zalewski lub też przywołanych tu głównych działaczy „S” Oświaty i Wychowania: Łada, Krysiak, Hulisz, Tucholski, Pomianowska. Czy ci ludzie dorobili się? Jeśli jeszcze żyją, to żyją skromnie, najczęściej na uboczu. Gigantyczne różnice w osobistych dochodach, jakie dziś obserwujemy i jakie bulwersują większość Polaków, są rezultatem rozmaitych zjawisk, w tym także patologicznych. III RP, wielce niedoskonały twór społecznego kompromisu, wykreowała nowe elity życia gospodarczego i społecznego. Może na takie było nas tylko stać? Skończyła się rewolucja, zaczęła się inna rzeczywistość – z nowymi zaletami oraz nowymi wadami. Te ostatnie widzimy tak jaskrawo, gdyż ciągle marzymy o lepszej przyszłości i – trzeba powiedzieć – mamy do tych marzeń prawo! Chciałoby się, aby współcześni politycy, z taką samą energią, jaką kreują własne kariery i walczą ze swoimi oponentami, zechcieli służyć wyższej sprawie – Polsce!
Rozmawiał Wojciech Gonera