Gdy skończyła się niemiecka okupacja Pomorza, a pod osłoną pepesz zwycięskiej Armii Czerwonej zaczęto instalować nową władzę, której już pierwsze posunięcia rozwiały nadzieję na samodzielność Polski, postanowili znów walczyć. Mieli zbyt rogate dusze aby po przegnaniu jednego okupanta kłaniać się drugiemu. Gdy nie dało się choćby pozornie legalnie zapewnić spokój swoim ziomkom, to otwarcie chwycili za broń. Wkrótce partyzanci Stanisława Balli „Sowy” przejęli niemal całkowitą kontrolę nad sporym obszarem pogranicza Mazur i Pomorza Nadwiślańskiego.
Po przejściu frontu przez ziemię lubawską i brodnicką (pod koniec stycznia 1945 roku) absolutną władzę na tym terenie przejęły Komendantury Wojenne podległe NKWD i radziecki wywiad wojskowy SMIERSZ. Niemal natychmiast rozpoczęli aresztowania ludzi, rekwizycje majątku (np. w Brodnicy m.in. zdemontowano prawie całą elektryczną sieć napowietrzną, elektryczne silniki, niektóre pompy wodociągowe, maszyny warsztatowe itp.), a także zwykłe rabunki. Ponieważ dowódcy okolicznych oddziałów Armii Krajowej nie mieli jasnych instrukcji jak zachować się wobec wojsk radzieckich, natomiast rozkaz komendanta Okulickiego z 19 stycznia o samo rozwiązaniu jeszcze tu nie dotarł, postanowiono dać partyzantom wolną rękę.
Tak też postąpił kapitan Paweł Nowakowski „Leśnik” dowódca obwodu AK w Działdowie, którego plutony nie raz zapędzały się aż pod Brodnicę. Sam pozostał w konspiracji, natomiast części podległych sobie ludzi zezwolił na wstąpienie do… miejscowych formacji Milicji Obywatelskiej. Ten nieco szokujący pomysł miał dość proste uzasadnienie; jeżeli my tego nie zrobimy, to przywiozą nam tu swoich ludzi z Polski. Potem miało się okazać jak zbawienne skutki miała ta decyzja dla skuteczności wywiadu podziemnego ruchu oporu.

Tymczasem pracę w Milicji rozpoczęło m.in. dwóch dowódców plutonów „Leśnika”; Stanisław Balla „Sowa” (na zdjęciu obok) i Andrzej Różycki „Zjawa”. Dzięki temu doskonale rozpoznali jej struktury, funkcjonariuszy, zdobyli też listy UBeckich konfidentów rozmieszczonych od Lubawy, po Brodnicę. Niestety, zdarzały się w tej „służbie” momenty ciężkie, gdy nie mogli ostrzec ludzi przed aresztowaniami. Najbardziej wstrząsającą akcję przeżyli w połowie lutego, gdy pod dowódczym nadzorem wojsk NKWD musieli wziąć udział w osłonie likwidacji bolszewickich obozów zbiorczych w Brodnicy, Jabłonowie i Lubawie. Z tych i innych miejsc, ciężarówkami, zarekwirowanymi furmankami, a także kolumnami pieszymi NKWDziści sprowadzili do założonego przez siebie obozu koncentracyjnego w Działdowie setki mieszkańców ziemi brodnickiej oraz lubawskiej (obóz urządzony w starych koszarach przez SS, po „wyzwoleniu” przejęli bolszewicy, ludzi tam więziono w potwornych warunkach). Niektórych od razu kierowano do Iławy, gdzie na szerokich torach (rosyjskich) oczekiwały bydlęce wagony (w tym Milicja już nie uczestniczyła), po czym wysłano w głąb ZSRR…
Pod koniec marca 1945 roku sytuacja się zaostrzyła. Do komend Milicji i UB w Brodnicy, Nowym Mieście Lubawskim, Lidzbarku, Lubawie przysłano uzupełnienia po lubelskiej szkole NKWD. Jak wspominał Andrzej Różycki „Zjawa” – byli to funkcjonariusze napakowani powierzchowną ideologią, pełni nienawiści do AK, a ponadto większość z nich potrafiła nieźle czytać, gdyż legitymowała się ukończeniem co najmniej trzech klas przedwojennej podstawówki gdzieś na kresach. Zaczęło dochodzić do scysji między „lokalnymi” milicjantami, a „lubelskimi spadochroniarzami”, gdyż ci ostatni koniecznie chcieli zaostrzenia represji politycznych, podczas gdy „miejscowym” zależało jedynie na neutralizowaniu zjawisk kryminalnych. Poza tym o żadnej ich lojalności wobec „starych” nie było mowy, co mogli w każdej chwili wykorzystać bolszewiccy zwierzchnicy.
W tej sytuacji inicjatywa b. dowódcy okręgu AK Pawła Nowakowskiego trafiła na podatny grunt. W kwietniu zwołał swoich byłych podkomendnych: Stanisława Ballę „Sowę”, Franciszka Wypycha „Wilka”, Andrzeja Różyckiego „Zjawę” i Mieczysława Karpińskiego „Kusocińskiego” by poinformować ich o formowaniu organizacji „Ruch Oporu Armii Krajowej”. Wszyscy bez zastrzeżeń podjęli decyzję o utworzeniu w ramach ROAK lokalnego oddziału, mającego operować na terenie ziemi lubawskiej i brodnickiej. Póki co, kapitan Nowakowski, który przybrał nowy pseudonim „Łysy”, wydał im polecenie trwania w strukturach MO, zbieranie broni, medykamentów, prowadzenie wielokierunkowego rozpoznania. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że NKWD i SMIERSZ (radziecki wywiad wojskowy) wpadł na ślad AKowskiej przeszłości milicjantów Balli i Rózyckiego.
Ludzie UB aresztowali ich na początku lipca. Mieli zostać wydani w łapy śledczych z NKWD z łatwym do przewidzenia finałem, lecz wtedy, przy pomocy milicjantów – dawnych AKowców zorganizowano brawurową, sensacyjną wręcz ucieczkę z więzienia bezpieki.
Ze względu na formę tego artykułu pominę teraz wiele kolejnych zdarzeń, dość, że w marcu 1946 roku w lasach ziemi lubawskiej i brodnickiej operował uzbrojony po zęby oddział oznaczony jako II kompania Pomorskiej Brygady Ruchu Oporu Armii Krajowej „Znicz”, dowodzona przez Stanisława Ballę „Sowę” (używającego też pseudonimu „Sokół Leśny”). Jego dwa plutony (50 partyzantów pod bronią, 70 w stałej rezerwie) były dość oryginalnie podzielone, a mianowicie pierwszym dowodził Franciszek Wypych „Wilk” i ten miał pod komendą niemal samych ludzi z „Kongresówki”, uzbrojonych w radziecką broń, natomiast drugim komenderował Andrzej Różycki „Zjawa”, mający pod sobą wyłącznie żołnierzy pochodzących z Pomorza, uzbrojonych w niemieckie automaty, ciężkie karabiny maszynowe, pazerfausty, moździerze.
Szybko opanowali rozległy teren powiatów działdowskiego, nowomiejskiego, zwłaszcza wschodnią część brodnickiego, północną rypińskiego i mławskiego, także zachodnią ostródzkiego. Terenowe placówki MO i UB regularnie „obierano” z broni automatycznej. Ulubieńcem oddziału był szef Lidzbarskiego komisariatu bezpieki Żyd Josek Schlenger. Tylko od stycznia do lipca 1946 oddziały Balli trzy razy zajęły mu komendę, po czym mimo jego lamentów, za każdym razem ogałacały ją z wszelkiej broni. Nikt przy tym nie zginął, zaś Josek nadal pełnił swoją funkcję, ponieważ… nie było chętnych do zastępstwa.
Po zajęciu urzędów, natychmiast niszczono dokumentację, zwłaszcza dotyczącą obowiązkowych dostaw rolnych. Niemal kompletnie zatrzymano denuncjację „wrogów ludu”, bo kolaborantów nowej władzy tak zastraszono, że sami pilnowali, aby zwolennikom „leśnych” nic się nie stało. Nieliczne komórki PPR rozwiązywano w ten sposób, że ich działacze na oczach całej rozbawionej zazwyczaj wsi musieli zjadać swoje legitymacje, popijając je osoloną wodą, a czasem… rozwodnioną gnojówką (Kiełpiny, Górzno, Mroczno). Jednak akcje oddziałów „Sowy” nie zawsze kończyły się takimi pozornymi facecjami. Gdy późną wiosną 1946 roku schwytano na drodze z Lidzbarka do Brodnicy dwóch UBowców, którzy w maju, w areszcie zamordowali dwóch młodych poruczników AK z oddziału „Łysego” – rozstrzelano ich na miejscu, podobnie jak porucznika Mioduskiego z PUBP w Działdowie (tego za morderstwo dwóch zdemobilizowanych żołnierzy Andersa). Innego UBeckiego zbrodniarza, niejakiego Piwkę wystawił partyzantom pod lufy sam komendant MO z Kiełpin.
Dzięki dobremu wywiadowi, o wielu planach bezpieki „Sowa” wiedział na tyle wcześnie, że mógł planować kontr posunięcia. Np. 20 marca dostał wiadomość, że bezpieka z Brodnicy, Nowego Miasta, Rypina, Lidzbarka i innych planuje wielką obławę na jego oddział. Postanowił wyprzedzić cios. Wysłał pierwszy pluton „Wilka”, aby podlegli mu „kongresiaki” zaatakowali posterunek w Mrocznie. Drugi pluton „Zjawy” zaczaił się na przedmieściach Nowego Miasta oraz przy drodze do Brodnicy. W zasadzkę wpadli najpierw milicjanci i ubecy z Nowego Miasta, potem plutony posiłkowe z Brodnicy. Ponieważ nie usłuchali wezwania do poddania się, sprowokowali bitwę, w której pomimo liczebnej przewagi ulegli, tracąc wielu zabitych i rannych, przy jednym lekko rannym żołnierzu „Zjawy”. Takiego szczęścia nie mieli partyzanci w dniu 2 sierpnia 1946 roku pod Górznem, gdzie żeby wyjść z okrążenia „pomorzaki” „Zjawy”, na rozkaz Balli użyli całej siły ognia, z panzerfaustami włącznie. Zrobili prawdziwą jatkę, lecz też stracili kilku ludzi.
Mimo przeprowadzenia ponad 50 akcji zbrojnych, mimo konieczności wymykania się licznym obławom bezpieki, bojców Armii Czerwonej, NKWD, nawet czołgów (pod Zieluniem), itp., oddział Stanisława Balli „Sowy” nigdy nie został rozbity. „Przeszli do cywila” z rozkazu dowódcy –kapitana Nowakowskiego „Łysego”. O ich wyczynach na ziemi brodnickiej i lubawskiej do dziś opowiada się wręcz legendy, tym bardziej, że cieszyli się wielką, autentyczną sympatią i zaufaniem miejscowych. Z nich na wiosnę 1946 r wydzielił się oddział Marcjana Sarnowskiego „Cichego” siejącego grozę wśród brodnickich i nowomiejskich UBeków. Czasem wyolbrzymia się ich czyny, czasem zbyt wygładza, dodaje zabawne szczegóły.
Stanisław Balla nie pogniewałby się za to, bo był człowiekiem pogodnym, wszak wolna, demokratyczna Polska, która mu się śniła taka pogodna miała być.
Piotr Grążawski