Logo
Wydrukuj tę stronę

Poczta solidarna kontra liberalna?

Poczta solidarna kontra liberalna? fot. W. Obremski

W wojnie na rynku usług doręczeniowych warto trzymać kciuki za Pocztę Polską. A przynajmniej mieć świadomość, jakie ukryte koszty łączą się z korzystaniem z tańszej, prywatnej konkurencji.

Pan Brzoska to jeden z najlepszych przedsiębiorców w naszym kraju. Niech wreszcie Poczta Polska, ten beznadziejny moloch utrzymywany z naszych podatków, obniży ceny i poprawi jakość obsługi, bo inaczej źle skończy – pod tym komentarzem młodej internautki prawdopodobnie podpisałaby się spora część opinii publicznej. Właściciel firmy InPost jest kreowany przez media na ikonę rodzimej gospodarki. Przede wszystkim jako twórca innowacyjnej sieci samoobsługowych punktów nadawania i odbioru paczek, funkcjonującej już w 20 krajach, ale także jako ucieleśnienie mitu „od pucybuta do milionera”. Z kolei Pocztę Polską powszechnie postrzega się jako relikt poprzedniej epoki, przyzwyczajony do zdzierstwa i lekceważenia klientów. Ich postępujący odpływ do niepublicznych operatorów wydaje się zatem sprawiedliwą karą wymierzoną niedawnemu monopoliście przez niewidzialną rękę rynku.

Odczuwalne zmiany w ofercie i jakości usług Poczty Polskiej rzeczywiście nastąpiły dopiero wówczas, gdy poczuła na plecach oddech konkurencji. Skoro rosnący udział Polskiej Grupy Pocztowej i InPostu w rynku przesyłek – w tym zlecanych przez instytucje publiczne – napędza rywalizację o względy klientów, powinniśmy chyba się z niego cieszyć? Niestety, rzeczywistość jest bardziej złożona niż liberalne slogany.

Niepolska Grupa Pocztowa

Warto zacząć od przyjrzenia się strukturze własnościowej poszczególnych przedsiębiorstw. Z Pocztą Polską sprawa jest prosta: założycielem i jedynym akcjonariuszem jest Skarb Państwa, reprezentowany przez ministra administracji i cyfryzacji. Oznacza to, że zyski wypracowane przez spółkę pozostają do wyłącznej dyspozycji państwa, a ponadto gwarantuje rzetelne rozliczanie się przez nią z wszelkich danin publicznych. Natomiast pieniądze operatorów prywatnych mają potencjalnie wyjątkowo krętą drogę do publicznej kasy.

InPost Sp. z o.o. jest w 89,93% zależna od InPost Paczkomaty Sp. z o.o. Wraz z operatorem finansowo-ubezpieczeniowym InPost Finanse wchodzą one w skład notowanej na warszawskiej giełdzie Grupy Integer.pl. Założyciel i prezes zarządu Grupy, Rafał Brzoska, kontroluje 29,84% ogólnej liczby akcji poprzez firmę A&R Investments Limited z siedzibą na Malcie. Inny członek zarządu, Krzysztof Kołpa, kontroluje 5,39% akcji za pośrednictwem spółki L.S.S. Holdings Ltd., dla odmiany zarejestrowanej na Cyprze. Współwłaścicielami Grupy są także Otwarte Fundusze Emerytalne: włoskie Generali (8,69%) oraz holenderski AEGON (5,11%); pozostałe 50,96% akcji przypada na inwestorów indywidualnych. InPost twierdzi, że zarówno CIT, jak i VAT płaci w Polsce. Jednak furtka do tzw. optymalizacji podatkowej pozostaje w jego przypadku szeroko otwarta. Może się więc okazać, że kilkadziesiąt groszy oszczędzanych przez nas czy przez budżet państwa na każdym znaczku, biznes Brzoski „odbija” sobie na… budżecie państwa.

Z kolei Polska Grupa Pocztowa stanowi – wbrew nazwie – własność cypryjskiej spółki inwestycyjnej Badenhop Holdings Limited. W 2015 r. PGP zostanie formalnie przejęta przez InPost, z którym od dłuższego czasu prowadzi de facto wspólną działalność, zaś 40% akcji tej ostatniej firmy ma trafić na giełdę. Obraz sytuacji dodatkowo komplikuje fakt, że do 2 czerwca 2014 r. działalność pocztową prowadził tzw. stary InPost, zaś tego dnia przejęła ją inna spółka z tej samej grupy kapitałowej, czyli „nowy InPost” (poprzednio Nowoczesne Usługi Pocztowe). Odpowiedź na pytanie, na kogo naprawdę „głosujemy portfelami”, wybierając drugą co do wielkości grupę pocztową w Polsce, staje się coraz trudniejsza.

Listonoszu, dorzuć do znaczka

Ważnym elementem modelu biznesowego każdej firmy usługowej są standardy zatrudnienia. – Poczta Polska jest chyba jedyną spółką na rynku pocztowym zatrudniającą na umowy o pracę – inne firmy stosują bardziej elastyczne formy, co radykalnie odbija się na kosztach działalności, ale także na jakości świadczonych usług – przekonuje Zbigniew Baranowski, rzecznik prasowy państwowego giganta. Choć w przypadku szeregowych pracowników Poczty spadek realnych wynagrodzeń w toku restrukturyzacji jest odczuwalny, nadal mogą oni liczyć na przewidywalną wysokość wypłat oraz uczciwe odprowadzanie przez pracodawcę składek emerytalnych.

InPost twierdzi, że standardem jest u niego umowa o pracę, podpisywana po trzymiesięcznym okresie próbnym (z wyjątkiem osób pracujących dorywczo, 2–3 dni w tygodniu). Nawet jeśli wierzyć w te zapewnienia – Internet jest bowiem pełen relacji rozżalonych doręczycieli, którzy mimo kilkuletniego stażu w firmie nadal są zatrudnieni na umowy-zlecenia – problemem pozostaje skrajna „motywacyjność” systemu wypłat. Niepubliczny operator deklaruje, że jego listonosze zarabiają do nawet 5 tys. zł netto. Jednak podstawa wynagrodzenia wynosi zaledwie 1,8 tys. zł brutto, a reszta zależy od pracowitości doręczyciela i skuteczności realizowanych przez niego doręczeń. „Dziennik Gazeta Prawna” opublikował treść SMS-a wysyłanego pracownikom Poczty Polskiej przez rekrutującą dla InPostu agencję Work Service: propozycja zatrudnienia za płacę minimalną, tj. 1680 zł brutto, plus 90 groszy za każdy list dostarczony ponad dzienną normę (150 sztuk).

Abstrahując od wysokości stawek oraz normy, na pierwszy rzut oka układ może wydać się uczciwy: dostarczenie listu poleconego bezpośrednio do adresata wymaga przecież więcej pracy niż wrzucenie awizo do skrzynki. Rzecz w tym, że liczba i rodzaje przesyłek różnią się między rejonami oraz w zależności od aktualnego popytu na usługi firmy. Również to, ile osób uda się zastać w domach, jest niezależne od pracowników. „Motywacyjny system wynagrodzeń” w praktyce oznacza przerzucenie na nich części ryzyka biznesowego. – Nasi koledzy z InPostu nigdy nie wiedzą, czy w danym miesiącu zarobią tyle, że wystarczy im na spłatę kolejnej raty kredytu. Ich płace w dużej mierze zależą bowiem od kwestii, na które mają co najwyżej częściowy wpływ – opowiada jeden z „państwowych” listonoszy, któremu zdarza się rozmawiać ze spotykanymi w terenie doręczycielami konkurencji.

Dochodzi do tego spore zróżnicowanie zasad w ramach zdecentralizowanego systemu. Jak traficie na normalnego ajenta, nie szuję i cwaniaczka, co chce się dorobić na ludziach, to i zarobić możecie. W każdej placówce jest inaczej. Każdy ma inne stawki i dodatki czy premie, albo w ogóle nic nie ma. […] Znam ajentów co dają swoim doręczycielom dobrze zarobić, ale znam i takich, co ich grabią za wszystko. Są ludzie i ludziska – komentuje jeden z pracowników w ciekawym wątku pt. „Czy warto zostać listonoszem w InPoście?” na forum.hotmoney.pl. W Sieci można znaleźć także skargi na brak lub zbyt niski ekwiwalent za wykorzystywany w pracy własny środek transportu, rejony niemożliwe do obsłużenia w 8 godzin (zwłaszcza gdy doliczyć „papierkową robotę”), „cięcie” prowizji za skuteczne doręczenia, zaniżanie wypłat, ich opóźnianie lub wręcz niepłacenie za wykonaną pracę…

W Poczcie Polskiej działają dość silne związki zawodowe, w InPoście nie istnieje ani jeden. Ze względu na strukturę całego biznesu trudno sobie wyobrazić skoordynowaną zbiorową akcję na rzecz poprawy standardów zatrudnienia. Pracownikom niełatwo jest nawet bliżej się poznać – InPost nie prowadzi klasycznych „urzędów pocztowych”, jego system tworzą duże centra dystrybucyjne, gdzie listonosze meldują się po przesyłki, oraz Punkty Obsługi Klienta (POK), prowadzone na zasadzie franczyzy przez właścicieli sklepów i punktów usługowych. Gdy pracownicy zgłaszają do centrali nieprawidłowości mające miejsce w POK-ach, jej przedstawiciele umywają ręce: to są sprawy między doręczycielami a ajentami korzystającymi z ich usług.

Na pocztowej wolnoamerykance traci także sektor finansów publicznych. – Jestem ciekawy, kiedy w końcu ZUS weźmie się za tak zwanych agentów zewnętrznych, prowadzących własną działalność gospodarczą i współpracujących z InPostem na zasadach umowy franczyzowej. […] Otóż od początku prowadzenia działalności przez InPost niemal wszyscy agenci zatrudniali swoich pracowników, chodzi głównie o doręczycieli, niezgodnie z przepisami Kodeksu Pracy, mianowicie na umowę o dzieło. Przez kilka lat żaden z nich nie odprowadzał składek ZUS – alarmuje jeden z internetowych komentatorów.

Nie lepiej jest w PGP. Umowa-zlecenie ze stawką 8,47 zł brutto za godzinę pracy jest rekrutowanym osobom podtykana razem z wekslem mającym stanowić zabezpieczenie roszczeń odszkodowawczych pracodawcy względem pracownika (firmy nie zraża fakt, że Sąd Najwyższy uznał podobne praktyki za bezprawne) oraz taryfikatorem kar finansowych, np. za każde błędnie wypisane awizo.

Tanie państwo w praktyce

Prywatni operatorzy oszczędzają nie tylko na pracownikach, ale także na szeroko rozumianym standardzie usług. Nierzadko oznacza to wydatki czy fatygę dla nadawców lub adresatów przesyłek.

W listopadzie 2013 r. Centrum Zakupów dla Sądownictwa rozstrzygnęło przetarg na obsługę korespondencji wymiaru sprawiedliwości w dwóch kolejnych latach. Kontrakt wart 0,5 mld zł otrzymała PGP, której przychody ze sprzedaży usług pocztowych wyniosły w owym roku około… 27 mln zł. Co jeszcze bardziej istotne, firma nie posiada własnej infrastruktury. W ofercie zadeklarowała oparcie się o POK-i InPostu oraz kioski RUCH-u. Jakość i gęstość sieci placówek nie miały jednak istotnego znaczenia, gdyż w warunkach przetargu wprost zapisano, że jedynym kryterium oceny ofert będzie cena brutto za wykonanie zamówienia. Dzięki wyborowi konsorcjum firm prywatnych budżet zaoszczędził 84 mln zł, jednak kosztem dodatkowych wydatków dla obywateli. – Do mojego sądu – w największym mieście kraju! – ciągle przychodzą strony i świadkowie poskarżyć się, że dostali zawiadomienie o przesyłce oczekującej na odebranie np. 8 km od miejsca ich zamieszkania, zamiast w najbliższym urzędzie pocztowym – relacjonuje Barbara Zawisza, sędzia Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi-Północ, a jednocześnie wiceprezes i rzecznik prasowy Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”.

Gdy w wyszukiwarkę placówek wydających awizowane przesyłki, znajdującą się na stronie PGP, wpiszemy losowo wybrane mniejsze miejscowości, szybko okaże się, że dla dużej części Polaków odbiór pisma z sądu oznacza kilkunastokilometrową wyprawę. Sąd Okręgowy w Płocku ogłosił, że jedna z przesyłek czekała na adresata ponad 40 km od jego domu. W tym kontekście odbieranie dokumentów w kioskach, z czym nieraz łączy się stanie w kolejce oraz podpisywanie potwierdzenia odbioru w czasie deszczu lub na mrozie, wydaje się drobną niedogodnością.

Również uchwała Rady Głównej Związku Zawodowego Prokuratorów i Pracowników Prokuratury RP każe się zastanowić nad rzeczywistą ceną „najtańszej oferty”. Związek zwraca w niej uwagę, że współpraca z nowym operatorem wiąże się z dodatkowymi obowiązkami dla pracowników biur podawczych, którzy są zmuszeni m.in. do ważenia każdej wysyłanej paczki (wcześniej zajmował się tym personel Poczty Polskiej). Należy też doliczyć straty wywołane tym, że przez pierwsze miesiące obowiązywania kontraktu PGP i InPost pospiesznie zatrudniały brakujący personel, dopracowywały logistykę i procedury itd. Choć nowa rzeczywistość niesie wiele korzyści, to na dzień dobry odzywa się polski zaścianek – grzmiał na początku stycznia 2014 r. prezes Brzoska. Tak komentował publicznie wyrażane wątpliwości, czy zwycięskie konsorcjum jest przygotowane do przejęcia dotychczasowych obowiązków Poczty, w tym zagwarantowania odpowiedniej terminowości doręczeń i zapewnienia tajemnicy korespondencji awizowanej w kioskach.

Rzeczywistość przerosła nawet najczarniejsze wizje – dość powiedzieć, że w samym Sądzie Okręgowym we Włocławku w okresie od 1 stycznia do 6 marca z powodu niedoręczenia korespondencji odroczono 420 spraw, a zdesperowani przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości zaczęli tworzyć własne służby pocztowe (m.in. Płock) lub wzywać strony telefonicznie (np. Tarnów i Warszawa).

Trzeba oddać prywatnym operatorom, że po kompromitacji na początku realizacji kontraktu – oraz po zdyscyplinowaniu przez państwo porozumieniem wprowadzającym zryczałtowane odszkodowanie za każde opóźnienie – terminowość doręczania korespondencji z sądów i prokuratur odczuwalnie się poprawiła, co potwierdziła kontrola Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Nadal jednak dają o sobie znać problemy wprost wynikające z istoty modelu biznesowego InPostu, który opiera się na dużej rotacji słabo przeszkolonych i wynagradzanych pracowników „z łapanki”.

Przypadki zostawiania listów z sądu dzieciom czy sąsiadom to tylko jedno ze zmartwień. – Bardzo często wracają do nas nieodebrane przesyłki i okazuje się z pieczątek, że były awizowane krócej niż 14 dni, wymagane, by w świetle prawa mogły zostać uznane za doręczone – skarży się Barbara Zawisza. Dochodzą do tego przypadki skreślania adnotacji o awizowaniu danego dnia i wpisywania innej daty – trudno wówczas rozstrzygnąć, jak faktycznie wyglądały próby doręczenia. – Wszystko to może się wydawać mało istotne, ale niech się okaże, że przesyłka była awizowana dzień krócej niż wymaga ustawa i w efekcie np. wyrok zaoczny nie został skutecznie doręczony. Trzeba będzie wówczas cofnąć jego prawomocność, a jeśli został wykonany, np. dana osoba została doprowadzona do zakładu karnego, ma ona prawo wystąpić o odszkodowanie – wyjaśnia sędzia.
Na Berdyczów

– Trzech na czterech obecnych pracowników naszej firmy pracuje w niej 5 lat lub dłużej – podkreśla Zbigniew Baranowski. Tymczasem „prywatni” doręczyciele pojawiają się i znikają, co w połączeniu z przydzielaniem im kilkakrotnie większych rejonów niż obsługują ich koledzy z Poczty Polskiej skutkuje m.in. niewystarczającą znajomością terenu. – Jeżeli adres nie jest jasno opisany lub budynek nie jest w BARDZO czytelny sposób oznaczony lub numeracja nie jest łatwa do odgadnięcia to takiej przesyłki nie chce się im doręczyć, bo szkoda im czasu na myślenie – skarży się jeden z klientów. Zapewne nieświadomy, że w pogoni za wyrobieniem norm doręczyciele nie mają czasu na łamigłówki.

Notoryczne problemy z ginącymi czy spóźniającymi się przesyłkami sprawiły, że wiele firm i klientów indywidualnych ostatecznie wróciło do korzystania z usług Poczty. Zniechęcający jest także system udzielania informacji oraz (nie)rozpatrywania reklamacji. Podczas gdy państwowa poczta jest „uchwytna” – ma stałych pracowników, liczne oddziały, jasną hierarchię służbową – zdecentralizowany InPost przypomina firmę-widmo. Miałem niejasności co do regulaminu. Rzeczywiście można się było skontaktować, ale telefonicznie, a opłaty za minutę droższe niż przewidywał mój budżet. Trudno to zaakceptować i uznać za normalne – relacjonuje jeden z klientów. – Nie ma szans, żeby z infolinii połączyć się z żywym człowiekiem… Już to przerobiłam – ostrzega internautów inna rozczarowana – Niełatwe jest nawet… znalezienie numeru do lokalnego oddziału operatora.

Zamknijmy ten wątek historią spod wywiadu z prezesem Brzoską, który zapowiedział w nim, że „zbuduje polską Nokię w e-handlu”: Mam w domu przesyłki do nieznanych mi osób, które zostawił ktoś z InPostu. Może je Pan odebrać, bo pańska firma ma je w d****. Niepotrzebnie telefonowałem do was, bo jakaś blondynka kazała mi robić za listonosza i dostarczyć je do najbliższego punktu InPost. Nie potrafiła jednak wskazać miejsca, w którym on się znajduje.

Czytaj więcej: www.nowyobywatel.pl

red.hd

Copyright © NSZZ "Solidarność" • Wszelkie prawa zastrzeżone
Projekt i wykonanie Microworks

Komisja Krajowa NSZZ "Solidarność" wykorzystuje na swoich stronach pliki cookie. Jeżeli nie zmienisz domyślnych ustawień swojej przeglądarki będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Więcej informacji.