Związki szykują w Biedronce strajk włoski na 2 maja. Klient musi się spodziewać dłuższego czasu oczekiwania przy kasie i braku towarów na półkach. Pracownicy chcą realnej podwyżki, twierdząc, że to, co już dostali od firmy to za mało. Firmę stać, by płacić więcej. W czwartek 20 kwietnia podała kolejne rewelacyjne wyniki.
2 maja w sklepach Biedronki spodziewać się można ślamazarnej obsługi, być może braków na półkach. Związki zapowiedziały strajk włoski, domagając się podwyżek płac. Formalnie mówią tylko o proteście i przestrzeganiu zasad, bo aby zorganizować strajk powinni przejść przez wiele formalności (np. wcześniej wejść w spór zbiorowy).
Oświadczenie
Prostując doniesienia medialne, informuję, że to nie jest strajk ani strajk włoski. To jest protest pracowników handlu, który ma doprowadzić do negocjacji z pracodawcą w sprawie warunków pracy i płacy.
Media w nagłówkach dopisują rzeczy które mijają się z prawdą. Wyraznie wskazuję, że to jest protest a praca nasza ma polegać zgodnie z przepisami Prawa Pracy i BHP
Co prawda firma Jeronimo Martins Polska informowała ostatnio, że podniosła w ciągu ostatniego roku wynagrodzenia trzykrotnie, ale to ludziom już najwyraźniej nie wystarczy. Jak pisaliśmy, nie każdy na nich skorzystał.
W zależności od lokalizacji sklepu pracownik Biedronki może liczyć na podstawowe wynagrodzenie od 2300 zł brutto (1670 zł netto) na początku pracy. W dużych miastach jest to o 200-300 zł więcej. Po roku stażu pensja rośnie o 100 zł, a po trzech latach o 200 zł. Do tego doszedł od kwietnia dodatek 350 zł, jeśli pracownik nie opuści żadnego dnia pracy, redukowany w przypadku urlopów, zwolnień okolicznościowych i opieki nad dzieckiem.
To sytuacja płacowa w Biedronce. A tymczasem, GUS podał kilka dni temu, że w polskich dużych i średnich przedsiębiorstwach średnia płaca przekroczyła 4,5 tys. zł brutto.
Biedronka zatrudnia aż ok. 56 tysięcy pracowników. Gdyby chciała teraz każdemu dać po 100 zł podwyżki na rękę – co firmę kosztowałoby z wszystkimi podatkami 174 zł – to w skali całej sieci dałoby to dodatkowy koszt 9,7 mln zł miesięcznie, czyli 116 mln zł rocznie.
To dużo, ale sieć notuje coraz wyższe zyski i wygląda na to, że ją na to stać. A nawet na dużo więcej. W czwartek 20 kwietnia portugalski właściciel sieci podał wyniki za pierwszy kwartał. Biedronka znowu przysporzyła mu powodów do zadowolenia.
Zwiększyła też w pierwszym kwartale sprzedaż liczoną w euro o 10,8 proc. (w złotym o 9,7 proc.), a zyski operacyjne (EBITDA) o aż 13,2 proc. Wartość zysku EBITDA wzrosła do 171 mln euro, czyli o aż 20 mln euro. W przeliczeniu na nasze o 86 mln zł.
Biedronka jest przy tym najbardziej zyskownym przedsięwzięciem Jeronimo Martins. W pierwszym kwartale marża zysku operacyjnego EBITDA (zysk z wyłączeniem kosztów finansowania i amortyzacji majątku) wyniosła 6,8 proc., choć dane te nie obejmowały jeszcze zakupów wielkanocnych. Dla porównania rok temu marża była na poziomie 6,6 proc., ale wtedy Wielkanoc wypadała wcześniej (27 marca).
To przy tym dużo wyższe zyski, niż Jeronimo Martins osiąga w innych krajach. Dla porównania w Portugalii marża wynosi 5 proc. Z czego to wynika? To różnica pomiędzy przychodami a kosztami, a w handlu jedną z najważniejszych pozycji są właśnie wynagrodzenia.
Jeronimo Martins wykazuje w Polsce ekstra zyski. Gdyby zarabiała tyle, co w Portugalii, wtedy zamiast 171 mln euro w pierwszym kwartale miałaby 126 mln euro zysku EBITDA. Różnica 44,7 mln euro w polskiej walucie daje 193 mln zł, czyli 64 mln zł miesięcznie.
Dla każdego z 56 tys. pracowników starczyłoby z tego ekstra zysku 1,1 tys. zł w kosztach pracodawcy, czyli 660 zł na rękę. Jeronimo Martins jest stać na tyle podwyżki, oczywiście przy założeniu utrzymania poziomu zyskowności na poziomie tego, jaki ma w Portugalii.
Wstrzemięźliwości w podwyżkach firma nie można przy tym tłumaczyć wydatkami na rozwój. W pierwszym kwartale otwarto zaledwie 11 nowych sklepów, podczas gdy rok wcześniej 26. Dokonano „remodelingu” w zaledwie 225 m kw. sklepów, podczas gdy rok wcześniej w 3916 m kw.
Nakłady kapitałowe na polską sieć wynoszą już od dłuższego czasu stałe 40-50 mln euro kwartalnie, ale patrząc na spowolnienie tempa rozwoju, wydaje się, że rynek jest Biedronkami nasycony – jest ich już w Polsce 2729, tj. jedna na 14 tys. mieszkańców – i to koniec dynamicznego rozwoju i wydatków z tym związanych.
Nie można jednak obwiniać sieci za sukces. Musi zarabiać, by dalej się rozwijać. W Polsce rozbudowuje sieć Hebe – konkurencję dla Rossmanna – która wzrosła w pierwszym kwartale do 159 sklepów, tj. o 7 sklepów (jeden zamknięto). Dużo szybciej jednak rośnie kolumbijski odpowiednik Biedronki – sieć Ara, w której przybyły 23 sklepy i łącznie jest ich już 244 – prawie 100 więcej niż rok temu. Te przedsięwzięcia potrzebują pieniędzy zarobionych przez Biedronkę.
Zarabiają tyle, bo są tyle warci na rynku
Jeronimo Martins może płacić więcej pracownikom, nawet o ponad 600 zł, ale trzeba mieć świadomość, że… pracownicy zarabiają dokładnie tyle, ile są warci na rynku. Jedynym co może zmusić pracodawcę do podwyżki – i to uniwersalna zasada – jest kłopot ze znalezieniem odpowiedniej obsady i strach, że braki kadrowe zauważą klienci. A problemy tego typu już widać po liczbie ogłoszeń wywieszanych w Biedronkach.
Statystyki bezrobocia, najniższego obecnie w najnowszej historii Polski, też wskazują, że na najniżej płatne prace będzie coraz mniej chętnych. Strajk owszem może dać krótkoterminowe efekty, ale większym od związkowców przyjaciółmi pracownika zawsze będą inni pracodawcy, którzy biją się o jego względy.
Nie bez powodu właśnie w dużych miastach Biedronka płaci po 200-300 zł więcej niż w małych miejscowościach. Po prostu tu trudniej znaleźć pracowników, którzy zgodzą się na 2,3 tys. zł brutto, a nie dlatego, że związki mają większą siłę argumentów akurat w dużych aglomeracjach.
Autor: Jacek Frączyk, www.money.pl