KONTROWERSJE. Na rodzimym brytyjskim rynku Tesco ma problemy i zatrudnia pracowników, w Polsce bije rekordy sprzedaży – i zwalnia. Wszystkie związki zawodowe działające w polskich sklepach koncernu będą dziś razem protestować pod krakowską siedzibą firmy przeciw „kolonialnej polityce sieci”.
– Znaleźli u nas źródło kapitału, zarabiają naszym kosztem, otwierają coraz więcej sklepów, a zmniejszają zatrudnienie – oburza się Elżbieta Jakubowska, szefowa „Solidarności” w polskim Tesco. Pod koniec kwietnia związkowcy dowiedzieli się, że mimo znakomitych w naszym kraju wyników, zwolnienia grupowe mogą objąć nawet 1000 osób.
– Już dziś pracownik polskiego Tesco, przy kilkukrotnie niższych zarobkach, wypełnia obowiązki, które w angielskim markecie wykonują 2-3 osoby! – komentuje Alfred Bujara, szef handlowej „Solidarności”.
– Nie można porównywać tak bardzo różnych rynków i biznesów – oponuje tymczasem Michał Sikora, rzecznik Tesco Polska. Dodaje, że zwolnienia objęły jedynie 350 spośród 29 tys. pracowników.
Sieci handlowe, których zdaniem ekspertów jest w Polsce przynajmniej o dwie-trzy za dużo, toczą nad Wisłą morderczy bój o przetrwanie.
Bój o polskiego konsumenta
Wojna obcych sieci jest wyniszczająca. Dla ich polskich pracowników – twierdzą związkowcy.
Centrala Tesco podała, że od początku marca globalna sprzedaż giganta wzrosła o 2,2 proc., a w Polsce o 3,3 proc. Nasz kraj oraz Słowacja i Irlandia ciągną wyniki koncernu, który ma problemy na rodzimym, brytyjskim rynku.
By powstrzymać tamtejsze spadki, inwestuje i zatrudnia pracowników. A u nas, gdzie zwiększa obroty, oszczędza i… zwalnia ludzi.
Władze firmy tłumaczą to „odmiennymi warunkami prowadzenia biznesu”.
– Polski rynek jest specyficzny i musimy się do niego dostosować – tłumaczy Michał Sikora, rzecznik Tesco Polska.
Oburzeni związkowcy mówią zaś o „feudalizmie” i „kolonializmie”. Od połowy maja nasilają protesty pod hasłem „Zwolnienia grupowe – dla Ciebie, dla rodziny”, nawiązującym do sloganu reklamowego trzeciego na świecie handlowego giganta.
Wkraczając do Polski w połowie lat 90., sieci hipermarketów myślały, że w ciągu dekady osiągną, jak na Zachodzie, 90-proc. udział w sprzedaży. Do dziś nie zdobyły nawet 30 proc. Plany pokrzyżowały im dyskonty (zwłaszcza Biedronka), które lepiej wyczuły specyficzne oczekiwania klientów i lokalne sklepiki, które zaczęły się łączyć.
Polak ma mniej pieniędzy od innych mieszkańców Unii, więc chce kupić tanio, a zarazem odrzuca produkty złej jakości. Ma przy tym o niebo większe zaufanie do tradycyjnych rodzimych marek niż do towarów oferowanych pod marką własną sieci (sięga po nie jedna trzecia mieszkańców UE, połowa Szwajcarów i tylko 10 proc. naszych rodaków). Nasze mieszkania i lodówki są dwa razy mniejsze niż na Zachodzie, nie mamy spiżarek, mieszkamy na wysokich piętrach bloków – co nie sprzyja, typowym w UE, zakupom raz na tydzień. A przy drogiej benzynie nie opłaca się kilka razy w tygodniu jeździć do odległego hipermarketu.
Walka między sieciami jest wyniszczająca i kosztowna: portugalskie Jeronimo Martins wydało na nią w zeszłym roku 1,5 mld zł; nad Wisłą jest już 2 tys. Biedronek, a za trzy lata ma być 3000. Tesco wyłożyło miliard zł i jako pierwsze poszło na cenowy bój z dyskontami.
Ostatnio dołączył doń niemiecki Real – z kampanią „W dyskoncie taniej nie kupisz”. Biedronka i Lidl odpowiedziały ogniem… reklam.
Tymczasem rynek jest coraz trudniejszy, bo Polacy z powodu bezrobocia i kryzysu w UE ograniczają zakupy. Zdaniem fachowców ocaleją góra dwie sieci dyskontowe i trzy sieci marketów. Połowa obecnej stawki.
Kłopoty ma wielu europejskich detalistów. Wszyscy szukają pieniędzy. Tymczasem Tesco ma problemy na brytyjskim rynku, w styczniu zszokowało inwestorów pierwszą od dwóch dekad korektą prognoz na gorsze, zdążyło już stracić ponad jedną czwartą wartości. Obrona pozycji na Wyspach to walka o życie: koncern ma wprawdzie ponad 6 tys. sklepów w 14 krajach (w Polsce 424), ale z brytyjskiego rynku czerpie aż 70 proc. zysków.
Dwa miesiące temu prezes koncernu Philip Clarke, który zaczynał od układania towarów na półkach, poinformował, że wyda ponad 1 mld funtów, głównie na zmiany w istniejących sklepach. Zapowiedział zwiększenie liczby pracowników, bo dotąd firma „zbytnio skupiała się na cięciu kosztów i zwiększaniu rentowności”.
– Ależ właśnie to robi w Polsce! Tnie koszty i zwalnia! – oburza się Patryk Kosela, rzecznik WZZ „Sierpień’80″, jednego z pięciu związków organizujących dzisiejszy (godz. 14) protest pod krakowską siedzibą Tesco (miesiąc temu władze koncernu pozwały Koselę, zarzucając mu pomówienia; chcą, by sąd zakazał związkowcowi wypowiedzi na temat firmy).
– Od dwóch lat alarmujemy władze sieci, że z powodu okrojonego personelu i skandalicznie niskich płac pogarsza się obsługa klientów, przez co możemy przegrać walkę o polski rynek. Menedżerowie odpowiadają… cyframi – mówi Elżbieta Jakubowska z „Solidarności” w Tesco.
Michał Sikora uspokaja, że skalę zwolnień udało się ograniczyć. – Chodzi o 350 etatów przy 29 tysiącach zatrudnionych w całym kraju. Nie wpłynie to na poziom obsługi klienta, tym bardziej że duża część zmian dotyczyła funkcji i procesów administracyjnych niezwiązanych bezpośrednio z obsługą klienta – podkreśla rzecznik Tesco Polska.
Z powodu złych wyników na Wyspach Brytyjskich prezes Clarke zrezygnował z rocznej premii – 372 tys. funtów (prawie 2 mln zł). Zadowolił się gołą pensją – 1,1 mln funtów.
+500
Prezes Tesco pochwalił się zatrudnieniem 500 dodatkowych pracowników w sklepach sieci w Wielkiej Brytanii w ciągu ostatnich tygodni. Ma to poprawić jakość obsługi klientów i zatrzymać spadki sprzedaży.
-350
Tesco Polska zwolniło w ostatnich tygodniach 350 osób (kwietniowe zapowiedzi mówiły o blisko 1000). Ma to pozostać bez wpływu na jakość obsługi klienta oraz sprzedaż Tesco Polska, która stale rośnie.
zbigniew.bartus@dziennik.krakow.pl