Nie ma danych, jak wielu pracowników sklepów w Polsce jest na zasiłku z pomocy społecznej. Kiedy w zeszłym roku ujawniono raport na ten temat w USA, wyszło, że amerykańscy podatnicy dopłacają do pensji fatalnie wynagradzanych pracowników największej sieci handlowej Walmart 6,2 mld dolarów rocznie. Ta kwota to wydatki na pomoc społeczną dla pracowników sieci w postaci kuponów na jedzenie, pomoc medyczną. Firma dzięki temu, że płaci słabo, ma zaś większe zyski. W czasie, który badał raport sporządzony przez koalicję Americans for Tax Fairness, Walmart zarobił na czysto… 16 mld dolarów.
NSZZ „Solidarność” nie ma wątpliwości: w sklepach jest gorzej, niż było, pensje są podłe, a praca na stanowisku kasjerki czy kasjera oznacza często życie w nędzy.
– W handlu według GUS pracuje milion osób. Tyle że oficjalna statystyka nie uwzględnia ok. 300 tys. osób, które pracują na rzecz handlu na umowach śmieciowych, zatrudnianych przez agencje pracy tymczasowej – punktuje Alfred Bujara, szef handlowej sekcji NSZZ „Solidarność”. – Przychodzą do sklepów w weekendy, kiedy jest duży ruch, albo przed świętami. Widziałem ich umowy. Dostają 5,60 zł za godzinę pracy. W skrajnych przypadkach nawet 3,60 zł! To jest wyzysk. I to głównie kobiet, bo ponad 70 proc. pracowników handlu to kobiety. Jesteśmy tanią siłą roboczą do zarabiania pieniędzy dla sieci – dodaje.
Twierdzi, że politycy nie chcą im pomóc. Na początku października złożyli petycję w tej sprawie do marszałka Sejmu Radosława Sikorskiego. Nie odpowiedział. – Pracownicy domagają się, by związki podjęły jakieś działania. To podejmiemy. Przez kraj przeszła niedawno fala protestów związkowych. Przygotowujemy sondaż, czy handel jest gotów zorganizować protest w obronie własnych interesów – grozi Bujara.
– To zawracanie głowy. Państwo nie dokłada do sieci. U nas wskaźnik pełnego zatrudnienia przekracza 75 proc. Czyli taki procent osób pracuje na pełnych etatach. Poza tym w handlu pracuje nie milion, tylko ok. 1,2 mln osób – odpiera zarzuty związkowca Andrzej Maria Faliński z Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji, która skupia zachodnie sieci marketów zatrudniające ponad 220 tys. osób (faktycznie według GUS jest ich ok. 1,2 mln, ale ten liczy handel razem z… naprawą pojazdów samochodowych).
Faliński przekonuje, że umów śmieciowych w handlu jest proporcjonalnie mniej niż w całej gospodarce. – To normalne, że w okresach zwiększonego ruchu zatrudnia się dodatkowych pracowników. Pracownicy z przyczyn rodzinnych muszą iść na urlop, chcą spędzić święta z bliskimi. A dla młodzieży, studentów jest to okazja, by dorobić – mówi przedstawiciel sieci.
A że niektóre sieci zawierają nie do końca uczciwe umowy z agencjami pracy tymczasowej? – To incydenty. Takie przypadki trzeba potępiać i powinna się nimi zajmować inspekcja pracy – uważa Faliński.
Inspekcja, badając w zeszłym roku sklepy, prześwietliła 1104 umowy śmieciowe. Znalazła 403 (36,5 proc.) zawarte z naruszeniem prawa. Nieprawidłowości występowały jednak głównie w małych sklepach.
Przeciążeni pracą
Według „Solidarności” ludzie skarżą się w pierwszej kolejności na przeciążenie pracą, w drugiej na niskie płace oraz na to, że muszą pracować w niedzielę. – Dyskonty, owszem, chwalą się, że płaca u nich zaczyna się od 2 tys. zł brutto na etat. Tyle że już nie dodają, że mało kto tam na pełnym etacie pracuje. Czy tysiąc złotych brutto, czyli 750 zł na rękę, to są kokosy? Moim zdaniem nie. A właśnie tak płaci się naprawdę w dyskontach, bo ludzie zatrudniani są na pół etatu. Albo na trzy czwarte etatu – mówi Bujara. I dodaje: – W pozostałych sieciach, nawet jak praca jest na pełen etat, to i tak ludzie mają o 40 czy 50 zł więcej, niż wynosi pensja minimalna. A pensja minimalna wynosi teraz 1286 zł na rękę.
Faliński? – To stary repertuar. Propaganda, którą słyszę co roku. Płace w handlu wzrosły w ostatnim czasie znacząco. O kilkanaście procent. Kilka lat temu średnia płaca w handlu wynosiła 1,6-1,7 tys. zł brutto. Teraz 2,4 tys. To co? Nic się nie zmienia? – pyta przedstawiciel sieci.
Pół etatu? – To gest dobrej woli wobec osób, które nie są potrzebne w pełnym wymiarze pracy. Chcemy, by miały dostęp do opieki zdrowotnej i płacony ZUS – mówi przedstawiciel marketów. I atakuje: – Owszem, praca zawsze była ciężka. Ale proszę też zobaczyć raporty inspekcji pracy – nieprawidłowości się zdarzają, ale jest ich mniej niż w innych branżach.
Sieci stać na większe podwyżki?
Kiedy się je o to zapyta bezpośrednio, odpowiadają oczywiście, że dbają o pracowników, jak tylko mogą. A że podwyżki, jeśli są, to symboliczne? Chęci są, ale pieniędzy brak.
Dziesięć największych firm handlowych w Polsce płaci co roku ponad 600 mln zł podatku dochodowego – dane Ministerstwa Finansów. W 2013 r. właściciel Biedronki, portugalski koncern Jeronimo Martins, wykazał 382 mln euro zysku (prowadzi działalność głównie w Portugalii i Polsce). Sama Biedronka zapłaciła wtedy ponad 300 mln CIT-u.
Biedronka jest jednak jedna. Smutna prawda jest zaś taka, że na handlu w Polsce nieźle zarabiają głównie Portugalczycy oraz Niemcy z Lidla. Reszta sieci usiłuje nie wypaść z rynku.
Jeszcze do niedawna, aby zwiększać przychody, wystarczyło otwierać nowe sklepy. – Rynek rósł ze względu na zmniejszający się udział handlu tradycyjnego, czyli małych, niezależnych sklepów. Później trzeba było jeszcze przejmować inne sieci. Teraz to już nie wystarczy. Sieci zaczęły ostro ze sobą konkurować. Na niskie ceny, na kampanie reklamowe, na produkty etniczne – mówi Jarosław Kosiński, partner w polskim biurze OC&C Strategy Consultants.
Jego zdaniem sieci wszędzie szukają teraz oszczędności. Mamy deflację. Ceny żywności są niskie. A są niskie, bo sieci cisną dostawców, żeby dostać jak największe rabaty. – Mam nadzieję, że ta cenowa presja nie odbije się zanadto na jakości produktów – martwi się Kosiński.
Paradoks polega na tym, że dla zachowania długoterminowo konkurencyjności segmentu najlepiej by było, żeby ceny produktów w sklepach… nagle wzrosły. To oczywiście niemożliwe.
Coraz mniej na rynku jest miejsca na otwieranie nowych sklepów. Hipermarkety? Nowe powstają rzadko. Kilka tygodniu temu Biedronka zwolniła kilkudziesięciu pracowników działu ekspansji. Jej nowa strategia uwzględnia, że sieć będzie się rozwijać wolniej. Bo jej sklepy zaczęły się wzajemnie kanibalizować, odbierać sobie klientów. Wczoraj Tesco zamknęło cztery swoje supermarkety w Bydgoszczy, Kudowie-Zdroju, Legionowie i Ostrowcu Świętokrzyskim. Dwa kolejne sklepy – w Gniewie i Nowem – kończą pracę na przełomie marca i kwietnia tego roku. – Firma podjęła tę trudną decyzję, by wzmocnić konkurencyjność i móc skupiać się na rzeczach najważniejszych dla klientów – pisze sieć w komunikacie prasowym.
Dynamicznie rozwija się już właściwie tylko segment sklepów osiedlowych takich jak Żabka. Sieć kierowana przez fundusz inwestycyjny Mid Europa chce w tym roku otworzyć 800 sklepów – aktualnie ma ich ok. 4 tys.
Rynek jest już zabetonowany? – To nie znaczy, że nie ma już miejsca na kolejne sklepy. Tam, gdzie dochody mieszkańców są niskie, czyli np. na ścianie wschodniej, miejsce cały czas jest. Tyle że nie tak atrakcyjne jak w innych lokalizacjach – uważa Kosiński.
Wojna cenowa doprowadzi jednak do sytuacji, kiedy część firm z Polski się wycofa, a cześć dostawców, zwłaszcza średniej wielkości, padnie.
Przeżyją najsilniejsi, którzy będą starali odbić sobie czasy postu.
źródło : http://wyborcza.biz/biznes/51,101562,17496760.html?i=0