Przejdź do treści Wyszukiwarka

„Nie mamy czego i gdzie łowić” – trudna sytuacja armatorów i pracowników rybołówstwa rekreacyjnego

  • środa, 19 Lipca 2023
  • Branże
  • Autor: Konrad Wernicki

fot. Kateryna Ishchenko


Rybołówstwo rekreacyjne było ważnym elementem turystyki nad Bałtykiem. Było, bo przez zakaz połowu dorsza armatorzy kutrów i ich pracownicy nie mogą wykonywać swojej pracy, a budowane farmy wiatrowe na zawsze odbiorą im miejsca połowu. Decyzją administracyjną razem ze swoimi biznesami zostali wyrzuceni za burtę i od 3 lat czekają na obiecane koło ratunkowe od rządu. Ono z niewiadomych przyczyn wciąż się nie pojawia, choć decydenci trzymają je w rękach – pisze Konrad Wernicki w reportażu z nadmorskich portów, gdzie cumują uziemione kutry rybołówstwa rekreacyjnego.

W portach nadmorskich miejscowości turystycznych jak Łeba czy Władysławowo oczy turystów cieszą zacumowane kutry. Nadają temu terenowi szczególny charakter, przypominają, że morze jest dla wielu miejscem nie tylko wypoczynku, ale też pracy. Ich widok robi wrażenie, ale po bliższym przyjrzeniu się pewne szczegóły przykuwają uwagę. To flagi NSZZ „Solidarność” powiewające na kutrach, świadczące o tym, że ich właściciele dość niedawno zorganizowali się w związek zawodowy. Podchodząc bliżej do statków, turyści na każdym z nich mogą przeczytać informację: „Od 1 stycznia 2020 r. zakazano nam łowić dorsza. Skazano nas na bankructwo. Co miesiąc płacimy za postój czy kredyty. Morskie farmy wiatrowe powstają na naszych łowiskach, zabierając je dożywotnio. We wszystkich polskich portach od 30 miesięcy stoją statki rybołówstwa rekreacyjnego”.

Port pełen zacumowanych kutrów jest w istocie smutnym widokiem. Te maszyny powinny wypływać w morze i zarabiać na siebie, będąc ważnym elementem nadbałtyckiej turystyki. Niestety przez decyzję Komisji Europejskiej zaakceptowaną przez polski rząd armatorzy i pracownicy rybołówstwa rekreacyjnego nie mogą wykonywać swojej pracy, w którą zainwestowali poważne pieniądze. Rozmawiam o tym z Michałem Niedźwieckim, przewodniczącym Komisji Międzyzakładowej NSZZ „Solidarność” Pracowników Morza Bałtyckiego, który oprowadza mnie po porcie w Łebie.

To są jednostki, które stoją w porcie już prawie 4 lata i nie mogą na siebie zarabiać. Nasz biznes był nastawiony tylko na połów dorsza, nie łowiliśmy żadnej innej ryby. Aby dostosować te kutry do łowienia innych ryb, każdy należałoby poddać kapitalnemu remontowi. To są nakłady rzędu kilkuset tysięcy złotych. Teraz te statki po prostu stoją i gniją.
Sprzedać ich też się nie da, bo z uwagi na decyzje polityczne nie ma zapotrzebowania na takie jednostki

– mówi wyraźnie rozżalony Michał, armator kutra o nazwie „Szmugler”.

Jego łódź jest największą jednostką w tym porcie. Cały czas pozostaje sprawna, bo takie są wymogi, choć od 2020 r. ani razu nie wypłynęła na połów.

Co miesiąc ponosimy koszty utrzymania tych jednostek. Trzeba na statek przyjść, odpalić go, mieć podłączony prąd, żeby urządzenia się nie zepsuły. Ich sprawność musi być cały czas podtrzymywana

– tłumaczy mi kapitan „Szmuglera”, na którego pokład właśnie wchodzimy. W środku widać, że faktycznie wiele elementów jest nowych. Statek na kilka miesięcy przed zakazem połowu dorsza przeszedł spory remont. To była inwestycja, która nie ma się jak zwrócić. Uwagę zwraca oprzyrządowanie nawigacyjne, które jest zdublowane.

Jeśli chodzi o sprzęt elektroniczny, to wszystko jest podwójne: dwa GPS-y, jeśli jeden się zepsuje, to używamy drugiego. Tak samo dwa radary. To nie dla bajeru, a dla bezpieczeństwa. Jeśli na pełnym morzu coś się zepsuje, to nie przyjedzie serwis z częściami zapasowymi, tylko sam musisz mieć zapas. Na morzu bez GPS-u, nawigacji jesteś ślepy, nie wiesz, gdzie jesteś.

– wyjaśnia armator. To pokazuje, że rybackie kutry to nie tylko tony ciężkiej i drogiej stali, ale też zaawansowana elektronika, również nietania. W ramach prezentacji łączymy się przez radiostację na statku z kontrolą portu w ramach testowego sprawdzenia łączności, pokazując, że faktycznie jednostka musi być cały czas sprawna i utrzymywana, by w razie sytuacji wymagającej koordynacji z portem móc się z nim skontaktować z poziomu statku.

Michał opowiada o swoim statku z prawdziwą pasją, widać, że jest z nim zżyty i spędził na nim setki godzin.

Jako armator, jako właściciel wiesz, co gdzie jest, znasz każdą rurkę na statku, bo w trakcie remontu czy napraw jesteś przy tym. To też powoduje, że załoga, włącznie z właścicielem, jest bardziej zgrana. Razem, brudni od smaru pracujemy na tej maszynie, właściciel i pracownicy. Nie przychodzę tu na gotowe. Robimy to wspólnie, bo jeśli na morzu coś się zepsuje, to muszę wiedzieć, co gdzie i jak. Człowiek kupił taki statek, by 15 lat pływać, dbał o niego, a po 4 latach zakazali…

– mówi z goryczą kapitan związkowiec.

Kto rzuci koło ratunkowe?

Ludzie z branży rybołówstwa rekreacyjnego czują się bezsilni, bo nie mieli wpływu na decyzje, które zapadły nad nimi.

Od 1 stycznia 2020 r. został wprowadzony unijny zakaz połowu dorsza, na który polski rząd się zgodził i wziął na siebie odpowiedzialność za łagodzenie skutków ekonomiczno-społecznych. 16 stycznia tegoż roku podpisaliśmy porozumienie z panem Markiem Gróbarczykiem, ówczesnym ministrem gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej, które zakładało wsparcie finansowe dla pracowników i armatorów rybołówstwa rekreacyjnego w postaci 150 milionów złotych na pokrycie kosztów związanych z koniecznością przebranżowienia się. Miało to zostać załatwione w ciągu kwartału, a od ponad 3 lat nic się nie wydarzyło w tym temacie. Na ostatnio umówionym spotkaniu z nami minister Gróbarczyk nawet się nie pojawił

– relacjonuje przewodniczący Solidarności Pracowników Morza Bałtyckiego.

Właściciele kutrów wiedzą, że ta branża nie ma przyszłości i w zasadzie już została utopiona, spuszczona na dno. Są tego świadomi i jedyne, czego chcą, to możliwość przebranżowienia się, co w ich przypadku jest procesem bardzo kosztownym z uwagi na konieczność utylizacji statków.

My nie mamy co z tymi statkami zrobić, a cały czas ponosimy koszty ich utrzymania w porcie. Domagamy się jedynie rekompensaty na trwałe odejście z zawodu, bo wiemy, że do niego już nie wrócimy. Zostaliśmy poinformowani, że zakaz połowu dorsza będzie trwał nawet 10 lat. Do tego dochodzi kwestia morskich farm wiatrowych, które zabiorą nam nasze łowiska dożywotnio. Nie mamy czego i gdzie łowić

– podsumowuje Niedźwiecki.

We Władysławowie atmosfera nie jest lepsza. Tam cumują 24 kutry, których właściciele nie mogą się nadziwić, jakim absurdem jest ta sytuacja. Opowiadają, jak to na spotkaniach ze stroną rządową wszystko było już dograne, na każdym szczeblu rozmów wszyscy politycy się z nimi zgadzali, że trzeba pomóc i zrekompensować koszty odejścia od zawodu. Podpisując porozumienie 16 stycznia 2020 r. z ministrem Gróbarczykiem, czyli niewiele ponad 2 tygodnie po wprowadzeniu zakazu połowu dorsza, byli przeświadczeni, że ich problem wkrótce się rozwiąże. To nie nastąpiło, dlatego postanowili założyć związek zawodowy pod banderą NSZZ „Solidarność”.

Mocna załoga

Wiedząc, że Komisja Europejska planuje zakaz połowu dorsza, armatorzy rybołówstwa rekreacyjnego już w 2019 r. zwracali się z apelami do polskich polityków, w tym do prezydenta i premiera, by zawczasu przeciwdziałać nadchodzącemu kryzysowi, o którego nadejściu informowali Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej już w 2016 r., widząc, jak połowy dorsza są coraz mniejsze. Niestety nie doczekali się wtedy żadnej konkretnej reakcji. Jesienią 2019 r. zawiązali komitet strajkowy, a po czasie postanowili zrzeszyć się w związek zawodowy, uznając, że dzięki temu będą mogli być bardziej skuteczni. W 2022 r. Solidarność włączyła się aktywnie w proces rozmów ze stroną rządową

– relacjonuje Krzysztof Dośla, przewodniczący Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ „Solidarność”, który walnie wsparł armatorów w rozmowach przy ministerialnych stołach.

Od 2019 r. właściciele kutrów kilkukrotnie protestowali z użyciem swoich statków, blokując nadmorskie porty swoimi maszynami, by tak zwrócić uwagę decydentów na ich patowe położenie. To jednak nie przynosiło efektu, stąd ich decyzja o związaniu się z Solidarnością. Ta dzięki swojemu doświadczeniu w negocjacjach doprowadziła do wielu spotkań.

W samym 2022 r. co najmniej siedmiokrotnie spotykaliśmy się ze stroną rządową i to na różnym szczeblu: z Ministerstwem Rolnictwa i Rozwoju Wsi, Infrastruktury, Aktywów Państwowych. Odbywaliśmy spotkania z udziałem ministra finansów, ministra infrastruktury, ministra aktywów państwowych. Wszędzie padały obietnice, wyrażano zrozumienie i obiecywano pomoc, a po spotkaniach temat ginął

– mówi przewodniczący.

Wygląda na to, że doszło do kuriozalnej sytuacji, w której po likwidacji Ministerstwa Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej nie przekazano PKD [Polska Klasyfikacja Działalności] armatorów rybołówstwa rekreacyjnego do żadnego innego podmiotu. Każdy umywa ręce, mówiąc, że my waszym obszarem działalności się nie zajmujemy. W państwie prawa nie powinno to obarczać obywateli, pracowników, a władze państwowe powinny to naprawić i unormować. Rząd sam się zobowiązał, że rozwiąże koszty ekonomiczno-społeczne decyzji administracyjnej o zakazie połowu. Ci rybacy wiedzą, że w tym zawodzie przyszłości już nie ma i jedyne, co chcą, to najzwyczajniej w świecie spłacić kredyty, zezłomować stare łodzie i odejść z zawodu

– podsumowuje przewodniczący Regionu Gdańskiego Solidarności, który 20 lat przepracował jako marynarz i doskonale rozumie sytuację pracowników Morza Bałtyckiego.

Jak kapitan z kapitanem

Za armatorami i pracownikami rybołówstwa rekreacyjnego ujął się także przewodniczący NSZZ „Solidarność” Piotr Duda, kierując pismo do premiera Mateusza Morawieckiego.

„Panie Premierze. Cechami charakterystycznymi Pańskiego Rządu są wiarygodność i partnerstwo, które zaowocowały wieloma dobrymi kompromisami i porozumieniami. Trzy lata zbywania, ignorancji i lekceważenia strony społecznej, i to w sytuacji, gdy konkretne uzgodnione rozwiązania są gotowe, tylko trzeba je zrealizować, są niedopuszczalne i zmuszają nas do podjęcia działań protestacyjnych”

– pisze szef Solidarności, podkreślając, że to ostatnie dni, aby rząd w końcu rozwiązał ten problem.

W istocie strona rządowa zbyt długo ociąga się z realizacją własnych obietnic. Sprawę można było załatwić dawno temu, nie mieszając w to najwyższych władz państwowych.

Sprawiedliwe jest, by zrekompensować straty i koszty zwykłych obywateli, jeśli tracą pracę nie ze swojej winy, a z powodu odgórnych decyzji politycznych, zapadających ponad ich głowami. Wstąpienie armatorów do związku zawodowego wzmocniło ich pozycję negocjacyjną z politykami. Solidarność zawsze stara się rozwiązywać problemy pracowników przy stole negocjacyjnym, ale jeśli spokojny dialog zawodzi, to istnieją też inne formy pertraktacji. Wystarczy przypomnieć, że właściciele kutrów rybackich rozważali zablokowanie kanału na Mierzei Wiślanej podczas oficjalnego otwarcia przeprawy. W dobrej wierze powstrzymali się od tej formy protestu. Niestety strona rządowa nie odwdzięczyła się za to ustępstwo.

Flotylla kutrów czeka w portach, a ich kapitanowie są coraz bardziej rozgoryczeni i sfrustrowani. Wystawienie najcięższych dział jest ostatecznością, do której prowokuje rząd.