Pamiętna grudniowa noc
Krystyna Marcinowska (z domu Muciłowicz). Legniczanka, rocznik 1957. Wychowana w domu wypełnionym wartościami patriotycznymi i miłością do ojczyzny. We wrześniu 1980 r. bez wahania przystąpiła do wolnych związków zawodowych. Od samego początku była czynnie zaangażowana w działalność NSZZ „Solidarność” w regionie legnickim, gdzie w tamtym czasie należała do jednych z najaktywniejszych działaczek. Swoim ideałom i wartościom prodemokratycznym pozostała zresztą wierna na całe życie.
13 grudnia 1981 r. była jedną z osób, które pełniły wówczas dyżur w siedzibie Solidarności Zagłębia Miedziowego przy ul. Jordana w Legnicy. Po latach postanowiła się podzielić swoimi wspomnieniami z tamtych dramatycznych wydarzeń. Poniżej prezentujemy zapis przeprowadzonej z nią rozmowy na ten temat, która została zarejestrowana na początku 2022 r.
W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. byłam na dyżurze w siedzibie „Solidarności” przy ul. Jordana. Zastąpiłam koleżankę, która wówczas nie mogła przyjść. Dyżury były nocne i polegały na odbiorze telexu, albo z centrali, albo z Regionu Dolny Śląsk. Następnie trzeba było go przepisać na maszynie i przekazać do drukarni, aby jak najszybciej materiały zostały wydrukowane.
W budynku przy ul. Jordana byłam ja oraz dwóch kolegów. Jednym z nich był Marek Smyk, a o drugim nie chciałabym jednak mówić, bo jak się później okazało, był on u nas „wtyką”. Był to także dzień mojej pierwszej randki z przyszłym mężem, która miała miejsce przed feralnym dyżurem. Sam wieczór był piękny. Sypał śnieg, zimowa, przytulna aura otoczyła całe miasto. Płatki śniegu iskrzyły niczym diamenty, a niebo było całe ugwieżdżone. Zapowiadała się noc jak z jakiejś bajki. Niestety niebawem czar prysnął i nastała nad nami ciemność…
Około 21.00 dotarłam na miejsce z prowiantem pod pachą, który przygotowała mi moja Mama. Siedzieliśmy w trójkę i oglądaliśmy telewizję – emitowano program o Kongresie Kultury Polskiej [chodzi o IV Kongres Kultury Polskiej, trwający od piątku 11 grudnia – M.Ż.]. W pewnym momencie, jakoś przed dwunastą w nocy, może wpół do dwunastej, telewizor gaśnie. Program zanika. Zastanawialiśmy się, co się stało? Jakaś awaria? Nagle rozlega się hałas telexu. Dziewczyna z Regionu Dolny Śląsk zdążyła napisać tylko „U nas gliny…”. Szybko chciałam się dodzwonić to Krysi Sobierajskiej lub Ryśka Sawickiego [wówczas wiceprzewodnicząca i przewodniczący Zarządu Oddziału Wojewódzkiego „Solidarności” w Legnicy – M.Ż.], ale nie dało rady. Zadzwoniłam za to do kilku innych osób, aby ich poinformować, że coś się złego dzieje. Przyszło do nas kilka osób, m.in. kolega, któremu przekazaliśmy kopertę z pieniędzmi – od jakiegoś czasu byliśmy na to przygotowani, bo cały czas się w naszym kręgu mówiło, że coś się szykuje. Był też Edward Jaroszewicz, Zbigniew Kuźniar. Zaraz zadzwoniła też do nas pani z Poczty i mówi: „Uważajcie. Nie wiemy, co się dzieje, u nas gliny. Nie wiemy, co dalej będzie”. Niebawem telefony zostały wyłączone.
Zeszłam na dół do pani na portierni. Powiedziałam, że nie wiemy co się dzieje i co się może wydarzyć, ale poprosiłam o zachowanie spokoju. Zgasiliśmy światło. Kolega poprosił mnie, aby obserwowała przez okno, czy coś się dzieje. W pewnym momencie od strony Koziego Stawu pojawiła się cała kawalkada samochodów, na pełnym sygnale. Duże auta z plandeką, nyski (tzw. suki milicyjne) oraz zwykłe samochody osobowe. Podjechali pod nasz gmach. Żeby dostać się do budynku trzeba było im otworzyć od wewnątrz. Marek Smyk pobiegł im otworzyć, ale zanim zszedł na dół już została wybita szyba w drzwiach, a jemu przystawiono karabin do klatki piersiowej. Wpadli do środka. Zapytali, czemu mamy światło zgaszone. Odpowiedzieliśmy, „bo jest noc. Jesteśmy na dyżurze, a Wy Panowie kim w ogóle jesteście”. Nikt z nich się jednak nie wylegitymował. Powiedzieli, że są z milicji. Ale żaden z nich nie był w mundurze milicyjnym, wszyscy po cywilnemu. Szybko za to nas samych wylegitymowali. Nikogo jednak nie uderzyli. Nie mogliśmy się jednak swobodnie poruszać po budynku. Musieliśmy siedzieć w sekretariacie. Nawet o wyjście do toalety trzeba było prosić o zgodę.
Zapamiętałam szczególnie dwa momenty. Pierwszy, to w pewnym momencie podszedł do mnie młody milicjant i mówi, żeby powiedzieć kolegom, że „My nie wiemy, jaki rozkaz dostaniemy”. Sami nie wiedzieli co się dzieje. Podobno wrócili z dyżuru i gdy byli w trakcie jedzenia kolacji, zostali ponownie wezwani na akcję. Prosił nas o zachowanie spokoju, bo nadal nie wiedzieli co dalej. Drugi moment, to sytuacja, gdy podszedł do mnie inny młody milicjant i dał mi swoją kanapkę. Wiedząc, że mogę być głodna chciał się ze mną podzielić jedzeniem. Wtedy wszedł do pokoju szef całej tej akcji. Strasznie zrugał tego funkcjonariusza. Ja zresztą podziękowałam za tę kanapkę.
Tymczasem reszta chodziła po całym budynku i z kopa wchodzili do każdego pomieszczenia po kolei. Tam, gdzie się nie dało w ruch poszły łomy. Dochodził też hałas z parteru, jak była niszczona drukarnia. Trwało to całą noc. Nad ranem, gdy zaczynało świtać, było widać, że coś z stamtąd także wynoszą. Wtedy też przyjechał jeden mundurowy. Poprosił mnie, abym była świadkiem podczas rewizji pokoju przewodniczącego.
Niebawem kazano nam się ubrać i wychodzić pojedynczo. Milicjanci stali z karabinami, których lufy były wycelowane w nas. Wychodziłam jako ostatnia. Kazali mi wejść do oblodzonego samochodu. Krążyliśmy tym autem bardzo długo, oczywiście nie wiedząc, gdzie nas wiozą. Przywieźli nas na ul. Armii Czerwonej [obecnie ul. gen. Władysława Andersa], gdzie znajdował się posterunek milicji. Kazali nam wysiadać. Stopień był cały oblodzony, więc powiedziałam, że nie wysiadam. A oni „Niech Pani wysiada!”. Ja więc do nich mówię: „Tak! Ja się potknę, a wy mnie zastrzelicie?”, bo znowu stali w szpalerze z bronią wycelowaną w nas. Poprosiłam, aby podał mi rękę. Tak też zrobił.
Zostałam rozdzielona od kolegów. Siedziałam sama w pokoju i czekałam na milicjantkę, która miała mnie przeszukać, bo musiała to zrobić kobieta. Dopiero, gdy przyszła i mnie zrewidowała, to wtedy otrzymałam białe prześcieradło (to miała być ich troska, jako że jestem kobietą!) na pryczę, która czekała na mnie w celi. Milicjanci, którzy się mną wtedy „opiekowali” nie byli też jakoś specjalnie aroganccy. W celi, która znajdowała się w piwnicy, było jednak strasznie zimno. Dobrze, że miałam na sobie kożuch. Później dostałam jedzenie, jakąś zupę, którą mieli podobno przywieźć z garnizonu wojskowego. Nałożyli to do jakiejś metalowej miski, ale nie narzekałam, bo wtedy wszystko smakowało bardzo dobrze. Zakomunikowałam im również, że mam w torebce antybiotyk, bo byłam wtedy przeziębiona. Wyprowadzili mnie z celi i na dyżurce udostępnili mi moją torebkę. Wtedy też na ekranie telewizora z dyżurki zobaczyłam po raz pierwszy to słynne ogłoszenie stanu wojennego przez Jaruzelskiego.
Dochodziły do mnie głosy z innych cel, gdzie byli przetrzymywani pozostali działacze. Dla podniesienia na duchu modliliśmy się na głos, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. Wieczorem byłam na przesłuchaniu przez esbeka. Zażądał, abym porzuciła swoją dotychczasową działalność, a na pewno na tym zyskam. Oczywiście odmówiłam. Na drugi dzień otworzyli celę i powiedzieli mi, że dostanę koleżankę do towarzystwa. Ja im wtedy powiedziałam, że ja jestem więźniem politycznym i nie mogę tutaj siedzieć z jakąś kobietą z ulicy. Usłyszałam jednak, że to ktoś z mojego środowiska. To była Janina Stasiakowa [znana legnicka historyczka sztuki, publicystka i działaczka kultury – M.Ż.], która pracowała u nas w redakcji „Solidarności Zagłębia Miedziowego”. Była też zatrudniona w PAX-ie. Trochę się od niej więcej dowiedziałem, co dzieje się na ulicach. Najbardziej jednak martwiłam się o rodziców. Mama chorowała na serce i obawiałam się, że z tych nerwów, bo przecież nie wiedzieli, co się ze mną działo, mogło się coś jej coś stać.
Niebawem zostałam przesłuchana po raz drugi. Znowu prowadził je znany mi już esbek, który jak się później okazało miał być „specjalistą od kobiet”. Zadawał standardowe pytania typu „a dlaczego?”, „a na co?”, „a po co?”. Do tego propozycja współpracy, kupowanie. Straszyli, że wszystko wiedzą, co robię itp. Oczywiście odmówiłam. Niebawem jednak dowiedziałam się, że mam wyjść. Było to już po 22.00. Gdy wyszłam za bramę, milicjant stojący przy wyjściu poprosił mnie o przepustkę. Ja żadnej przepustki nie miałam i mówię, że przecież przed chwilą wypuścili mnie z celi. On wtedy ryknął: „Wracaj dziewczyno po przepustkę, bo zaraz znowu Cię na ulicy zgarną i tutaj przywiozą”. Wróciłam więc tam i poprosiłam o takową. A tam oczywiście: „Jaką przepustkę, czego ty chcesz?!”. Powiedziałam im więc, że będę musiała zostać tutaj. W końcu więc otrzymałam odpowiedni dokument.
Do domu nie miałam jednak daleko, bo mieszkałam przy ul. Jaworzyńskiej. Dotarłam tam więc już wpół do jedenastej wieczorem. Wpadliśmy sobie z rodzicami w ramiona. Polały się łzy. Dowiedziałam się od rodziców, że już w niedzielę księża z kościoła Trójcy Świętej przyszli do rodziców i powiedzieli im co się dzieje. Jednocześnie rodzice oddali im wszystkie moje materiały związane z „Solidarnością”, jak ulotki, czy afisze, których sporo miałam w mieszkaniu. Okazało się też, że gdy rodzice dowiedzieli się od duchownych, że zostałam aresztowana, szybko zaczęli chodzić po wszystkich komendach milicji w Legnicy. I wszędzie byli wyśmiewani. Milicjanci mówili między sobą: „Ty słyszałeś, żeby ktoś u nas z „Solidarności” był zatrzymany?”. Kłamali w żywe oczy, że nikogo takiego nie ma.
Relację spisał, opracował i poprzedził wstępem: dr Marek Żak (Muzeum Miedzi w Legnicy)