(Kazanie 55/81)

W „Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego” pisał Adam Mickiewicz: „A każdy z Was w duszy swej ma ziar­no przyszłych praw i miarę przyszłych granic. O ile powiększycie i polepszycie duszę Waszą, o tyle polepszycie prawa Wasze i powiększycie granice Wasze”. Uczyńmy
z tych zdań motto naszej dzisiejszej medytacji. Powrócimy do nich pod jej koniec.

Raz jeszcze przypomnijmy słowa Jana Pawła II: praca jest „siłą budo­wania wspólnoty”. Praca sama jest fundamentem i źródłem wspólnoty. Im bardziej rośnie praca, tym bardziej poszerza się i pogłębia ludzka wspól­nota. Jeśli tak jest, mamy prawo powiedzieć: to wszystko, co przeszkadza w dojrzewaniu wspólnoty, przeszkadza też naturalnemu rozwojowi pracy. Wszystko, co rośnie, potrzebuje określonych warunków wzrostu. Jakich wa­runków potrzebuje praca? Powiedzieliśmy tutaj: polska praca jest chora. Jesteśmy tu po to, aby uleczyć polską pracę. Co mamy począć, aby uleczyć polską pracę? Chciałbym zwrócić uwagę na dwa podstawowe warunki uzdrowienia.

Wyobraźmy sobie polski krajobraz, a na nim starą, poczciwą kuźnię. Z kuźni tej dochodzi do nas dźwięk kujących żelazo młotów. Kilku ludzi kuje młotami żelazo. Uderzają równo, rytmicznie, jakby naśladowali jakąś muzykę. Niestety, coraz rzadziej spotykamy u nas taki obraz. Praca jest porozumieniem człowieka z człowiekiem, ludzi z ludźmi. Nie trzeba wielu słów, aby wyczuć stosowny rytm. Kto tylko czuje rytm, będzie wiedział kiedy się włączyć. Wyobraźmy sobie jednak, że nagle w kuźni zapada zu­pełna ciemność. Ludzie nie wiedzą już gdzie stoi kowadło, gdzie są obcęgi, gdzie drugi człowiek. Rytm pracy łamie się, urywa, ustaje. Nie można już pracować, bo zachodzi niebezpieczeństwo, że młot ugodzi
w człowieka. Niby wszystko jest — wszystko, czego do pracy potrzeba: żelazo, kowadło, młoty; brakło tego, co istotniejsze, brakło światła. O tym, jak bardzo potrzebne jest światło, dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy gaśnie.

I na tym właśnie zdaje się polegać pierwsza choroba polskiej pracy — na braku światła. Niby wszystko, czego do pracy potrzeba, jest: żelazo, obcęgi, koks. A jednak coś paraliżuje naszą pracę. Jakaś niepewność. Jakaś mniej lub bardziej wyraźna wątpliwość. Dwuznaczność. Nie wiem, co się stanie z podkową, którą kuję. Nie wiem. I dlatego jestem podejrzliwy.

Czy to dziwne, że jestem podejrzliwy? Podejrzliwość rodzi się tam, gdzie jest ciemność. Nie można być nie podejrzliwym w ciemności. W ciemności drzewa wyglądają jak ludzie,
a ludzie jak upiory. To z ciemności, z mro­ków, z kłamstw bierze się nasza choroba podejrzliwości. Przyczyny tego są znane. Ludzie są u nas zarażeni podejrzliwością. Ale, czy można iść przez rzeką i nie zamoczyć nóg? Kiedyś zaraz po wojnie Antoni Gołubiew napisał o młodzieży, która przeszła wojną:, „zarażeni śmiercią”. O tych, którzy prze­szli przez polski kryzys pracy, należałoby powiedzieć: „zarażeni podejrzli­wością”. Ale czy można leczyć objawy bez leczenia przyczyn?

Dlatego pierwszym i podstawowym lekiem na chorobę polskiej pracy jest: więcej światła. Na każdym kroku: więcej światła. Więcej światła w szerz i wzwyż. Upiory znikają pod wpływem światła. Jeśli nawet wśród nas krążą jeszcze jakieś upiory, to znaczy: więcej światła także wśród nas.

Praca buduje wspólnotę. Istnieje głębokie podobieństwo między pra­cą a muzyką. Nie wiadomo, co z czego pochodzi: czy rytm muzyki wziął się z rytmu pracy, czy rytm pracy wziął się z rytmu muzyki. Każda praca ma swój rytm i każdy człowiek na własny rytm pracy. Gdy rytm pracy ogarnia wielu ludzi, rodzi się wspólnota pracy. Ale nie tylko w rytmie tkwi źródło wspólnoty. Praca to coś innego niż taniec. Źródłem wspólnoty jest przede wszystkim owoc pracy — owoc przeznaczony dla braci. Dlaczego kowale razem kują żelazo? Bo razem chcą zrobić tę samą podkowę. Doty­kamy tutaj niezmiernie ważnego problemu — problemu uspołecznienia pra­cy. Kiedy praca jest naprawdę pracą społeczną? Zjazd dotknął sprawy „uspołecznienia pracy”, gdy omawiał kwestie samorządu warsztatów pracy.

Znaleźliśmy się w Polsce pomiędzy dwoma skrajnościami. Jedni mówili: uspołecznić pracę, to uspołecznić środki produkcji — młoty kowala, kowadło kowala, kuźnię kowala. Inni mówili: nie ma sensu „uspołeczniać pracy”, bo praca jest prywatną sprawą człowieka — młot jest przedłużeniem ręki kowala, kowadło jego ziemi, a kuźnia jego domu. Wciąż jeszcze wydaje się niektórym, że między tymi sprzecznościami nie może istnieć nic trzeciego. Dlatego mówi się: kto nie jest za pierwszą koncepcją, ten jest za drugą, a kto jest za drugą, jest wrogiem i zdrajcą pracującego człowieka. W opar­ciu o taką zasadę zaczął się proces „uspołeczniania” pracy poprzez „uspo­łecznianie” środków produkcji. Temu, kto chciał mieć podkowę, ofiarowano kuźnię. Kto chciał mieć chleb, stawał się „współwłaścicielem” odłogów. A komu zależało na książce, otrzymywał drukarnię. Zostaliśmy wtrąceni
w ogromną iluzję. Trzeba było dopiero widma głodu, by iluzją tą wstrząs­nąć. Mimo to wciąż jeszcze istnieją ludzie, którzy zdają się w niej żyć. Dla nich wszyscy, którzy atakują iluzję, są zwolennikami poglądu przeciwnego. Bo trzeciej możliwości nie widzą.

Encyklika Jana Pawła II potwierdza przed nami naszą drogę wyjścia z tej sprzeczności. Mówi się tam: miarą uspołecznienia jest owocowanie. Im bardziej warsztat pracy owocuje, tym bardziej jest społeczny. „Prawo osobistego posiadania (jest) … podporządkowane prawu powszechnego uży­wania, uniwersalnemu przeznaczeniu dóbr”. Praca nie jest prywatną sprawą człowieka, bo siła pracy polega na budowaniu wspólnoty. Ale i społe­czeństwu nie
o to idzie, aby mieć kowadła, ale o to, aby mieć podkowy. Tylko taka praca jest pracą uspołecznioną, która owocuje. Sprawę własności środków produkcji należy rozpatrywać poprzez pryzmat owocowania, a nie na odwrót.

Mimo to dawna iluzja wciąż trwa. Wciąż dzieli ludzi na lepszych i gor­szych. Wciąż stwarza iluzorycznych wrogów i iluzorycznych przyjaciół. Siedzi w naszej świadomości społecznej jako wylęgarnia widm.

Praca nasza jest chora, bo chora jest wspólnota, którą miała stanowić. Ale i na odwrót: wspólnota jest chora, bo chora jest jej praca. Raz po raz przelatuje przez nasz kraj, a nawet przez naszą salę, duch złowrogiej po­dejrzliwości. Znaczy to, że wciąż jeszcze jest ciemno — ciemno za oknem i ciemno w duszy. Dały się również słyszeć głosy wrogości: ostrzeżenia, oskarżenia, nienawiści. Znaczy to, że iluzja wciąż gdzieś tam rządzi. Ludzie w Polsce są popękani, bo ich praca jest popękana. Myślę, że trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: Polska jest dziś krajem okrutnie popękanym.

Powróćmy do cytatu z Mickiewicza: „A każdy z Was w duszy swej ma ziarno przyszłych praw i miarę przyszłych granic. O ile powiększycie i po­lepszycie duszę Waszą, o tyle polepszycie prawa Wasze i powiększycie gra­nice Wasze”.

Patrzę teraz na przeszłość Rzeczypospolitej. Gdzieś u jej początków ogromne pęknięcie: król zabija biskupa krakowskiego. Kto tu ma rację? Jedni mówią tak, inni inaczej. Młode ciało narodu u początków rozkładu. Mijają jednak wieki. Rzeczpospolita rośnie. Rośnie
i przyznaje się do oby­dwu. Król pozostaje mimo wszystko kimś z Polski. I biskup jest kimś
z Pol­ski. Pozostaną w historii jako dwa wielkie znaki ostrzeżenia. Rzeczpospolita rośnie, pokonując rozdarcie. Znów mija czas. Pograniczne wojny z Litwą. Leje się krew, ktoś szuka zwycięstwa, ktoś zemsty. Przychodzi czas królo­wej Jadwigi. Unia z Litwą. Rzeczpospolita rośnie, pokonując uczucie zem­sty, nieprzyjaźni, rozdarcia. Nie chodzi, o to, że rosło ciało. Ciało rosło dla­tego, że rósł duch. Potem przychodzili tu różni. Było osadnictwo niemiec­kie, było żydowskie, byli Rusini, byli Ukraińcy, byli Arianie, protestanci, wielu innych. Każde pęknięcie było pobudzeniem do wzrostu.

Dziś pochylamy się nad pęknięciami, które przechodzą przez nas. Szarpią nam nerwy, nie dają spać. Brakuje światła. Znów ktoś nie rozumie naszej drogi. Sami jesteśmy popękani.

Trzeba, abyśmy wyjechali stąd z powiększonymi duszami. Kto ma jeszcze upiora w duchu, niech go wygna. Trzeba powiększyć duszę. „O ile powięk­szycie i polepszycie duszę Waszą, o tyle polepszycie prawa Wasze i po­większycie granice Wasze”. Wyjeżdżając stąd nie zapomnijcie uścisnąć ręki także waszemu przeciwnikowi. Z takich gestów rośnie duch Rzeczypospo­litej.

Ks. Józef Tischner

ZJAZD DELEGATÓW