Prąd zdrożeje o ok. 150 proc.
Od stycznia 2019 roku 100 proc. energii elektrycznej wyprodukowanej w Polsce musi być sprzedawane na giełdzie. Na początku bieżącego roku rządzący przedstawili projekt ustawy likwidujący tzw. obligo giełdowe na energię elektryczną. W prasie branżowej dominują głosy krytyczne wobec tego pomysłu. Z kolei Pan Profesor jest zwolennikiem rządowej propozycji zniesienia obligo. Dlaczego?
– Stuprocentowe obligo giełdowe nie funkcjonuje nigdzie na świecie. Ja jestem zwolennikiem tezy, że wolny rynek powinien być naprawę wolny, czyli taki, na którym nie tworzy się monopolistów. Obligo takiego monopolistę stworzyło w postaci Towarowej Giełdy Energii. Po zniesieniu obliga ci, którzy będą chcieli iść na giełdę, to pójdą. Jednak nie zmuszajmy do tego nikogo, bo efekty tego zmuszania są bardzo dyskusyjne.
Jak to? Zwolennicy obliga twierdzą, że ten sposób handlu energią ma same zalety. Rynek jest transparentny, a giełda daje odbiorcom końcowym gwarancję najniższej ceny…
– Towarowa Giełda Energii działa od 2000 roku. Przez pierwsze 11 lat funkcjonowała na marginesie rynku, mając obrót nie przekraczający 5 proc. całej energii produkowanej w Polsce. Sytuacja zmieniła się dopiero w 2011 roku, kiedy to decyzją polityczną wprowadzono pierwsze obligo giełdowe na poziomie 15 proc. W 2018 podwyższono je do 30 proc., a rok później do 100 proc. Jeśli prześledzi się to, jak kształtowały się ceny energii od 2000 roku jednoznacznie widać, że zwiększanie obliga nie prowadzi do obniżenia ceny energii elektrycznej. Ponadto trzeba pamiętać, że giełda nie jest organizacją charytatywną. To instytucja, która zarabia na handlu. Właśnie dlatego przed wprowadzeniem przymusu w postaci obliga prawie nikt nie kwapił się do korzystania z „dobrodziejstw” giełdy. Po prostu nikt nie chciał płacić. Po wprowadzeniu obliga wszyscy muszą uczestniczyć w giełdzie i wszyscy muszą jej płacić składki. Ten dodatkowy koszt ostatecznie jest oczywiście przerzucany na odbiorców energii elektrycznej.
W ubiegłym roku kupiliśmy za granicą rekordowe 13 TWh energii elektrycznej, która kosztowała ok. 3 mld zł. Obligo giełdowe sprzyja importowi?
– Analiza danych z ostatnich lat wskazuje na wysoką korelację pomiędzy wysokością obliga giełdowego, a wielkością importu energii elektrycznej. Nie oznacza to, że obligo jest jedynym powodem wzrostu importu. Tych przyczyn jest wiele. Jednak mechanizm ten na pewno nie powoduje zmniejszenia importu energii, a w znacznym stopniu ułatwia ten import. Zwłaszcza energii ze Szwecji oraz z kierunku wschodniego, która trafia do nas poprzez połączenie z Litwą. Co bardzo ważne, w obu tych przypadkach jest to energia mocno subsydiowana.
Dla „przeciętnego Kowalskiego” liczy się wysokość rachunku za prąd. Jeżeli importowana energia jest tańsza od tej wyprodukowanej w kraju, to wybór jest prosty…
– Import energii nie ma wpływu na jej cenę w Polsce lub jest to wpływ śladowy. Przyjmuje się, że jeżeli jeden z uczestników rynku jest w stanie kontrolować ponad 40 proc. wolumenu handlu, to jest on w stanie decydować o cenie rynkowej. Mniejsi uczestnicy, w tym również importerzy, sprzedają energię po tej właśnie cenie. W Polsce jedna grupa energetyczna kontroluje 60 proc. produkcji i to ona ustala cenę rynkową. Załóżmy, że ta cena wynosi np. 250 zł/MWh, a koszt nabycia energii przez importera np. w Szwecji wynosi np. 200 zł/MWh. Nie oznacza to, że importer sprzeda tę energię na polskiej giełdzie za np. 205 zł/MWh i obniży w ten sposób cenę energii w naszym kraju. Importer sprzeda tę energię po cenie rynkowej, czyli za 250 zł/MWh lub np. za 249 zł/MWh. Wzrost importu nie powoduje spadku cen energii, a jedynie zwiększa zyski importerów.
A jak rosnący import wpływa na kondycję polskiej energetyki?
– Każda MWh importowanej energii to 1 MWh niewyprodukowana przez krajowe firmy. Polscy producenci tracą przychody, a koszty funkcjonowania elektrowni rosną. Mniejsza produkcja energii to również mniejsze zapotrzebowanie na węgiel z polskich kopalń. W efekcie traci cała gospodarka, więc również „przeciętny Kowalski”. Jeszcze raz podkreślę, że energia z importu jest energią subsydiowaną. Trzeba pamiętać, że subsydiowany import jest jedną z często stosowanych form zdobywania rynków poprzez eliminację producentów krajowych. Z kolei po opanowaniu rynku importer podnosi ceny. W Polsce ten mechanizm obserwowaliśmy w przypadku wielu innych branż. Obecnie to zjawisko obserwujemy na rynku energii elektrycznej.
Z punktu widzenia Polski na rynku energii dzieje się jeszcze jedna bardzo niepokojąca rzecz, a mianowicie niespotykany w przeszłości wzrost cen uprawnień do emisji CO2 w ramach systemu EU ETS. Na początku 2018 roku uprawnienie do emisji 1 tony CO2 kosztowało niecałe 8 euro. Miesiąc temu cena uprawnień przebiła pułap 40 €/t. Czy to skutek podniesienia przez Komisję Europejską celów redukcji emisji do 2030 roku?
– Ceny uprawnień do emisji CO2 zaczęły gwałtownie rosnąć znacznie wcześniej, szczególnie od roku 2018, kiedy Komisja Europejska nadała im status instrumentu finansowego. To pozwoliło na spekulacje tymi pozwoleniami. Jeśli wziąć pod uwagę rzeczywiste zapotrzebowanie i podaż, uprawnienia emisyjne powinny kosztować ok. 15-20 €/t. Tymczasem agencja Bloomberg napisała ostatnio, że kilka funduszy hedgingowych prognozuje cenę uprawnień na koniec 2021 roku na poziomie 100 €/t. Coraz większa liczba analityków wprost przyznaje, że unijny rynek handlu emisjami stał się rynkiem całkowicie spekulacyjnym.
Przecież system ETS od dawna nie ma za wiele wspólnego z rynkiem, na którym cenę kształtuje podaż i popyt. Komisja Europejska wielokrotnie manipulowała ceną CO2, np. zmniejszając liczbę uprawnień wystawianych na aukcję, czy też tzw. mechanizm MSR…
– Pierwotnym celem systemu ETS była zmiana konkurencyjności źródeł energii. Mówiąc w skrócie, chodziło o to, aby zmniejszyć konkurencyjność energetyki węglowej i dać przewagę konkurencyjną gazowi ziemnemu oraz OZE. Manipulowanie ceną uprawnień emisyjnych przez Komisję Europejską za pomocą instrumentów, o których Pan wspomniał, miało za zadanie realizację tego celu. Jednak tworząc z pozwoleń na emisję CO2 instrument finansowy Komisja wypuściła dżinna z butelki, nad którym nie jest w stanie zapanować. KE straciła kontrolę nad cenami CO2, które dzisiaj kształtują spekulanci. W założeniu system ETS miał wspomagać i stymulować transformację energetyczną. Rzeczywiście mógłby odgrywać taką rolę, gdyby ceny uprawnień emisyjnych były umiarkowane. Jednak obecne ceny są niszczące dla europejskich gospodarek. Nie tylko dla Polski. Proszę pamiętać, że Niemcy spalają niemal dwukrotnie więcej węgla niż my.
W wypowiedzi dla jednego z branżowych portali porównał Pan to, co obecnie dzieje się z systemem ETS, do bańki spekulacyjnej na rynku kredytów hipotecznych w USA, która doprowadziła do światowego kryzysu finansowego w 2008 roku. Kiedy pęknie bańka na rynku uprawnień do emisji CO2?
– Nie wiadomo, ale nie należy na to czekać. Jeśli ta bańka nie zostanie jak najszybciej przekłuta przez Komisję Europejską, konsekwencje gospodarcze będą katastrofalne. Idea transformacji energetycznej i przemysłowej legnie w gruzach, bo po prostu nie zostanie nic, co można by transformować.
Ponownie sprowadźmy tę kwestię do poziomu „zwykłego Kowalskiego”. O ile wzrosną rachunki za prąd, jeśli rzeczywiście pozwolenia na emisję CO2 będą kosztować 100 €/t?
– To bardzo łatwo policzyć. Energia zdrożeje o ok. 150 proc.
Komisja Europejska w ogóle dostrzega ten problem?
– W Brukseli zaczynają dojrzewać różne pomysły stabilizacji cen pozwoleń poprzez ograniczenie spekulacji. Jednak już dzisiaj raczej pewne jest, że będą to działania nieskuteczne i bardzo proste do „obejścia” przez spekulantów. Blamaż Komisji Europejskiej w kwestii zakupu szczepionek pokazuje, że Unia Europejska jest dzisiaj w stanie rozkładu. Jeśli ten biurokratyczny moloch nie był w stanie poradzić sobie ze szczepionkami, to jakim sposobem ma podołać naprawie systemu ETS, co jest znacznie bardziej skomplikowanym zadaniem? Unia całkowicie straciła kontrolę nad tym systemem. Jedynym rozwiązaniem dziś jest zawieszenie systemu ETS i wprowadzenie regulowanych cen pozwoleń na emisję CO2 na poziomie akceptowalnym przez gospodarki państw UE.
System ETS jest jedynie jednym z elementów polityki klimatyczno-energetycznej UE, która ma nas doprowadzić do neutralności klimatycznej w 2050 roku. Jeśli już teraz pojawiają się tak poważne kłopoty, co będzie dalej z Europejskim Zielonym Ładem?
– Europejski Zielony Ład to jest transformacja donikąd. Obecnie nie istnieją technologie, które umożliwiłyby realizację tego celu. Kolejność powinna być taka: pracujmy, a kiedy technologicznie będziemy gotowi, zaczynamy transformację. Niestety jest odwrotnie. Na czym ma np. polegać transformacja Śląska? Na tym, że zamkniemy kopalnie i będziemy sprowadzać węgiel statkami z Ameryki Południowej. Zniszczymy własny przemysł i będziemy opierać się na imporcie. Nie wolno się na to zgodzić.
Z prof. dr. hab. inż. Władysławem Mielczarskim z Instytutu Elektroenergetyki Politechniki Łódzkiej rozmawiał Łukasz Karczmarzyk
Źródło foto: yayimages.com
Infografika własna
Infografika własna
Źródło: www.solidarnosckatowice.pl